Tekst ukazał się w kwietniu 2010 roku w czasopiśmie „Okowykol Okularny” (dodatku do „Protokołu Kulturalnego”).
______________________________________________________________

Jest już po północy, w radiu zwiastują trzeci kwietnia, niedzielę, a ja za kilka godzin wyruszę w kosmiczną trasę Kraków Główny – Przemyśl Główny, a później to już z górki, Lwów i Czerniowce. Tymczasem cała rozpiętość nocy przede mną, żeby nabrać sił, dostatecznie snu w płuca.
* * *
sezon na sosny, obwieszcza pan leśnik sadzący rocznie
dziesięć tysięcy nowych drzew. mówi o nich jak
o ludziach, nie wiem dlaczego, skoro one nie bywają
złe. jedziemy do Przemyśla, w jednym przedziale,
trudno uniknąć kontaktu, kiedy leśnik chce wnikać
w szczegóły. myślę, że mogłabym mieszkać dalej w
Krakowie, ale w domu ze wschodnimi oknami od trakcji,
i tak nieustannie patrzeć, siedząc w kuchni, jak kilka
metrów dalej szybciej toczy się życie. moje stałoby
się cichsze.
Rzeszów główny, pan leśnik wysiada i na odchodne
chwali się dziczą wyprawioną skórą, odpowiadam mu
na to, że wszyscy jesteśmy z PETA i niech
wypierdala.
przeplatamy rozmowy pieśniami ludowymi ze stepów,
Bałkanów, głównie Macedonii, i ten smutek,
nadmierny sentymentalizm z tekstów miesza się z
melodią mającą chyba własny obieg krwi, w nas wszystko
drży. Ukraina to zwykle wyjazd w przeszłość, zwłaszcza,
kiedy jedzie się razem, razem je, śpi, w stadzie zmienia się
zwyczaje, wchodzi w głąb siebie, nawzajem. czy to już
mentalna orgia, nie wiem, może, chociaż
[sezon na sosny nadal trwa]
* * *

Marszrutka nie daje zapomnieć, że jedziemy. Chyba cała Ukraina jak kocie łby, skaczemy rytmicznie nawet na prostych odcinkach. Głowy się kolebią w takt, na zakrętach wypadamy z siebie i stajemy obok, znowu robi się jeszcze ciaśniej, nie wiem. Na przystankach, które mocniejszy wiatr mógłby z pewnością zdmuchnąć jak urodzinowe świeczki, stoją i czekają z ludźmi kury. Nie tylko kury domowe, grube, z brzuchami do ziemi, ale i te zwykłe kury, w ziemi się babrzące, stemplujące drogę dziobami jak ukraińscy celnicy mój nowy paszport. Jedna z nich ma nabrzmiałą grdykę, i może to jest kogut, alfons swojego stadka, którego snadnie pilnuje. Może się denerwuje, czy się zmieszczą do busiku. Może nie mają biletów, czy pojadą na gapę?
Przystanek, przerwa. Papierosy palimy jeszcze polskie, nie śmiecimy dookoła, grzecznie stoimy w kolejkach do kantoru, choć uprzejmość w kolejkach to tutaj pojęcie zupełnie abstrakcyjne. Jedziemy, a ja zaczynam wierzyć, że na Ukrainie same czarnoziemy, czarne ziemie wywalone bebechami do góry. Pieką się na słońcu jelita wypalonych traw, podobnie jak wszystkich drobnych istot w nich żyjących. Albo już umarłych.
* * *
Piwo Львівське do obiadu razy osiem, kiedy ukraińskie gauloisy obwieszczają 100 ans de liberté i że курці помирають рано, co w wolnym tłumaczeniu przekładamy jako kury umierają o świcie. przyszłości zostaniemy dobrymi (e-)translatorami.
* * *
Tak, szybkie wyjazdy oznaczają szybkie powroty. Siódma trzydzieści to dobra pora na rozpoczęcie trasy. Można lustrować skrupulatnie twarze współwyznawców tanich linii kolejowych, tego wagonu. Zaciskają się z zimna pośladki, sztywnieją razem z kośćmi. Równie zarzygane i mleczne są tak kible (bo przecież nie toalety) jak szyby, nawet nie widać linii horyzontu, nie mogąc rozdzielić nieba od lądu. A może ich po prostu nie ma? Może lepiej zasłonić te okna uroczymi firankami marki Буковина, i nie przejmować się już dłużej.

* * *
płócienna torba na pociągowym stoliku, zapewne z jedzeniem,
choć wystaje tylko woda mineralna, i ciągle o nią zahacza
tandetna firanka z napisem Bukowina. tak, jedziemy do Lwowa
i tej torby płóciennej strzeże sześć zaspanych w zwłoki ciał,
lawirujących wokół niej jak wokół centralnego talizmanu. jeszcze
to ich łączy, nieustający głód. więc leżą na podwieszanych materacach
jak na grzędzie, sześć zaspanych zwłok, choć pociąg ruszył
bez zwłoki, a im, niczym martwym, samoistnie opadają powieki.
oczy toczą się na podłogę i wiją przez brudne korytarze. za to
kiedy gęby mielą kolejną suchą bułę z serem, spojrzenia
ciągną się w dal, w nieskończoność ich samych, gdzie
nie sięgają swoją mocą kible standardu trzeciej klasy, czyli
przedwojenne, i lepiej niczego nie robić, trzymać klamki
jak brzytwy.
on, zasypiający na moich kolanach czyni mnie
odpowiedzialną.