
*
Muszę patrzeć na Lwów inaczej niż do tej pory, żeby nie bolało. Ty wiesz.
W odtwarzaczu zapętliło się Andruchowyczowe nie jedź do Lwowa, nie ma takiego miasta. Jeszcze kilka razy usłyszę tę mantrę i naprawdę uwierzę. Bo jeśli nie istnieje miejsce, nie istnieje też czas. Skoro nie ma czasu, jesteśmy wieczni, z kieszeniami pełnymi światła i czereśni.
Kiedy są takie upały jak na początku lipca, trzeba przejść na inny wymiar zwiedzania. Nie chłoniemy miasta, tylko ono nas. Dopiero kiedy wieczorami robi się odrobinę chłodniej, bruk przestaje być jak rozżarzony węgiel, traci ciepło i zaczyna nam sprzyjać. W ciągu dnia jak topór kata wisi nad nami nieznośna wilgotność powietrza, skwar. Nawet nie potrafią im się oprzeć zwykle zbawienne kawiarnie na klimatyzowanych dziedzińcach, mury kamienic, podcienie i cienie drzew.
Popołudnia na dachach knajp. Na jednym z tarasów wstąpiliśmy na działo i strzelaliśmy do słońca tak długo, aż w końcu zaszło. Strzelaliśmy do Ratusza, żeby na następny dzień był dla nas łagodny, żeby te ponad czterysta schodów do pokonania nie dały nam w kość, żeby nie zmniejszyły przyjemności oglądania panoramy, tej wielokolorowej mozaiki wyblakłych dachów całego Starego Miasta.

Potem po 21:00, kiedy obieraliśmy kolejny cel na mapie Lwowa, tym razem żeby coś sobie strzelić do gardła, zastąpił nam drogę kominiarz. Pozwolił potrzeć na szczęście swoje złote guziki, zabronił iść dalej, nakazał się przestawić na czas lwowski, utkwić wzrok na fasadzie kamienicy i czekać, aż niewielki tramwaj przejedzie tam i z powrotem, aż smok będzie zionął ogniem. Każdy z nas dziękował mu za podpowiedź w innym języku, aż się pogubił, nie uwierzył, że wszyscy jesteśmy tylko Polakami.
Weszliśmy do Domu Legend, w którym należało się poddać magii. Pewien kilkuletni Anglik zamknął nas w lwiej klatce, ciesząc się, że ma nad nami władzę. Władza zawsze uderza do głowy, nieważne, w jakim się jest wieku. Los jednak nam sprzyjał. Karą dla małego było przepadnięcie przez próg i lot zakończony niemiękkim lądowaniem. Sami byliśmy pewni i spokojni. Po spożyciu odpowiedniej ilości białego piwa z miasta Lwa oraz posileniu się grzankami maczanymi w gęstym i gorącym sosie serowym zaczęliśmy lewitować. Po zmroku, kiedy nikt nie patrzył, wydostaliśmy się z klatki na dach, a potem wkradliśmy się do zaparkowanej tam syrenki i odjechaliśmy, niespiesznie płynąc nad miastem w byle ziąb, w byle deszcz, w byle sny. Nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi.
**
Nie lubię zwiedzać miejsc sakralnych. Wchodzenie do kościołów czy cerkwi przyprawia mnie o ból głowy i nudności. Niemal wszystkie wyglądają tak samo, cechuje je zbędny przepych i powtarzalność. Jedyny wyjątek stanowi Katedra Ormiańska o surowym wnętrzu i wyblakłych, orientalnych barwach. Budzące niepokój malowidła Rosena, z postaciami o przenikliwych spojrzeniach, śledzących każdy twój ruch. Przeszywające brzmienie chóru. Jeśli miałam kiedykolwiek w jakimś świętym miejscu doświadczenia mistyczne, to tylko tu. Kiedy jestem we Lwowie, przychodzę tutaj nawet codziennie, żeby uspokoić nerwy, wyciszyć umysł.
Pewnego popołudnia, wysypując się wraz z azjatyckimi turystami z katedry na ulicę, dobiegły mnie dźwięki tanga Por una cabeza. Zostało ono napisane niemal sto lat temu przez Carlosa Gardela, a teraz grała je parę młodych muzyków na akordeon i skrzypce. Zastygłam, z dreszczami na całym ciele, przenosząc się w wyobraźni do jednej z najpiękniejszych filmowych scen, jakie kiedykolwiek widziałam. Pamiętasz jeszcze Zapach kobiety?

Muzyka opanowała całe Stare Miasto. Wieczorem, przechodząc przez Rynek, daliśmy się zwabić do Kamienicy Zipperów, która w mojej pamięci była w remoncie od zawsze. Na początku XX wieku można tu było zakupić wyroby jubilerskie, a dziś znajduje się Teatr Piwa „Pravda”. Kilkupiętrowy browar z nietypowymi, własnymi rodzajami złotego trunku. Co prawda przez to stulecie zmienił się stan skupienia sprzedawanego towaru, ale kruszec pozostał ten sam.
Tego wieczoru zdecydowanie wygrało piwo kwaśne, orzeźwiające, z dodatkiem owocu czarnej porzeczki. Potem grała na żywo orkiestra, czyniąc to miejsce idealnym dla tych zmęczonych od wrażeń i przygód, kiedy gardło już boli od rozmów na tematy ważne lub nie, kiedy mięśnie szczęki odmawiają współpracy po całej serii napadów śmiechu.
Zachwycamy się światowymi przebojami, które w jazzującej oprawie brzmią o niebo lepiej, niż w oryginale. Henry Mancini grany z rozbrajającą lekkością i żartem. Dramatyczne Skyfall – prawdziwe pole do popisu dla saksofonów, jednego aksamitnego altu i drugiego lirycznego sopranu. Potem Moves like Jagger ze wspaniałym, mocnym beatem perkusji, który wyrwał co bardziej pijanych i odważnych na stoły. Powiedziałam: „byłoby wspaniale, jakby zagrali Stinga”. I zagrali, przepiękne Englishman in New York z fenomenalną częścią improwizacyjną.
Później tuliły nas do snu melodie ulicznych grajków, to flecistów, to saksofonistów, którzy tuż pod naszymi oknami smętnie grali pijackie standardy aż do samego rana, do szpiku świtu.
______________________________
Jedna myśl na temat “O odkrywaniu na nowo miasta, którego nie ma. Lwów. Część pierwsza”