O odkrywaniu na nowo miasta, którego nie ma. Lwów. Część druga

© Klaudia Raczek
© Klaudia Raczek

***

Z osobami, które tu jeszcze nie były, spędza się czas inaczej. Wracam do miejsc, których nie odwiedzałam przez lata.

Cmentarz Łyczakowski. Kilka godzin przebyte wśród zmarłych wprawiło nas w dziwny stan zadumy i sentymentu. Usiedliśmy pod najstarszym grobem, znajdującym się w samym sercu nekropolii, w towarzystwie trzech białych lwów i kolejnej paczki złotych davidoffów, żeby uczcić to nasze beztroskie jeszcze życie, z pełną świadomością, do czego zmierza. Stoimy jak w rozkroku, pomiędzy, niepewnie, i wiemy, że na niewiele spraw mamy jakikolwiek wpływ. Na razie cieszymy się sobą, tym piwem, dymem i miastem, chwaląc je za tyle zielonych przestrzeni, wśród których można się uchronić przez żarem. Kiedyś ten dym pochłonie nas, zamieni w popiół, w piasek, w kurz.

Północ, Park Kościuszki. Leżymy w cieniu klonów, śpiewając A case of you Joni Mitchell. Trawa wydaje się lekko wilgotna, ale właściwie komu to przeszkadza? Jesteśmy spragnieni nieba. Akurat w tym miejscu korony drzew tworzą ramkę dla granatu, na którym dopatrujemy się co najmniej siedmiu gwiazd. Wyobrażam sobie, że Ziemia jest teraz otulona w płaszcz z cekinami. Obok, w altanie rotundzie tańczą w rytm tanga dwie pary. Jedna z nich jest mieszana, a druga – kobieca. Nikogo to nie dziwi, że dwie panie mają więcej wyczucia, uczucia i gracji.

Kiedy jestem sama, zajęcia pochłaniają mnie tak, że zapominam o jedzeniu, lecz kiedy wyjeżdżam w towarzystwie, mam ogromny, aż niezdrowy apetyt i potrzebę poznawania nowych smaków. Chyba, że to jest Lwów na kilka dni – wtedy wracam do ulubionych potraw i napojów. Zresztą tylko tutaj potrafię dokładnie sprecyzować, gdzie są najlepsze pierogi albo najsmaczniejszy kwas; gdzie jest najlepsze piwo i zakąski; gdzie najlepsze smażone ziemniaki czy najlepsze syrnyky; gdzie można zjeść pyszną pizzę albo makaron; najbardziej aromatyczną kawę lub gorąca czekoladę; skąd wziąć najlepsze drożdżówki albo sucharki; gdzie są najlepsze deski serów czy najsmaczniejsze lody. W Krakowie musiałabym się dłużej zastanawiać.

© Klaudia Raczek
© Klaudia Raczek

Poza tym na Ukrainie pozwalam sobie więcej niż na wszystko, bo kurs hrywny jest wyjątkowo łaskawy. W restauracji za makutrę pierogów i piwo płacimy niecałe dziewięć złotych od osoby. Tylko tutaj jestem aż tak hojna dla kelnerów, zwłaszcza, jeśli cieszą się szczerze jak Luba z „Pravdy”, kiedy odkryła wysokość napiwku stanowiącego trzydzieści procent rachunku.

Ale teraz leżymy pod klonami, z pełnymi brzuchami, które nadal domagają się przyjemności. Nieostrożnie i nieświadomie decydujemy się na najdroższą tubę chipsów na świecie, kosztującą więcej, niż dwudaniowy obiad. Trzeba jakoś zachować równowagę, boli nas ta zbyteczna burżuazja, dlatego już w pełni świadomie zdobywamy bardzo tanie wino, które zabija w nas resztki poczucia winy, smaku i taktu.

****

Podczas tej podróży niejeden raz słowo stało się ciałem. Udało mi się przywołać zakonnicę, burzę z piorunami, wielką kobietę ubraną w polską flagę i pandę. Ciebie przywołuję już tylko podświadomie, we śnie, z przyzwyczajenia, przed przypadek. Jesteś tak daleko, niemal za horyzontem, i już ledwo poznaję twoje kontury.

Kolejne zatoczenie koła, kolejne zamknięcie rozdania. Jedyne pocieszenie w tym, że jest jakby coraz łatwiej, że coraz pewniej czuję się w alchemii zamieniania złej energii na dobrą, która przyciąga dzieci i drobne zwierzęta.

Na każdym kroku spotykamy wariatów, ale to dlatego, że sami tacy w głębi jesteśmy. Wabimy też dziwaków, ale to już chyba tylko przez to, że mamy pecha. Tomasz ponoć pochodzi z Warszawy i pracuje dla Interpolu; nie wiedzieć czemu chce nam podarować czarne, banderowskie czapeczki, a potem wzywa milicję i zanim ta się pojawia, znika. Wielki głuchoniemy Mario Bros najpierw wzbudza nasze zażenowanie odsłoniętą klatą i rozpychaniem się w kolejce, ale później pomaga odnaleźć właściwy autobus i po półgodzinnej jeździe na migi daje znać, żebyśmy wysiedli na odpowiednim przystanku. Odjeżdża, posyłając nam przez tylną szybę kilka nieudolnych buziaków.

© Klaudia Raczek
© Klaudia Raczek

Ponoć wszystko, co się nam przytrafia, jest podobne do nas samych. Dokładnie przyglądam się z lotu ptaka dachom Lwowa i wiem, że nigdy nie byłam taka szczęśliwa, pewna i wolna. Niekiedy sama łapię się na tym, że potrafię się tak szczerze śmiać, że wszystko może być przyczynkiem do żartu, że ogranicza mnie tylko wyobraźnia. I dziwi mnie to, jak łatwo można było mylić rozsądek z pesymizmem, dni z nocą, prawdę z kłamstwem, wolność z więzieniem, spokój z szaleństwem. Dziwi mnie to, że tak bardzo lubiłam używać trybu przypuszczającego w czasie przeszłym, jakbym żyła przeszłością. Jakbym żyła w przeszłości.

Odbieramy to miasto w zupełnie różny sposób, co innego ono dla każdego z nas znaczy, choć patrzymy na to samo, czujemy jednakowe zapachy, smaki, znamy identyczne fakty. Dla was to czysta karta, a dla mnie palimpsest. Muszę się z nim obchodzić bardzo delikatnie, żeby nie bolało. Ty wiesz.

_____________________________________

Jedna myśl na temat “O odkrywaniu na nowo miasta, którego nie ma. Lwów. Część druga

Co myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s