
***
Z osobami, które tu jeszcze nie były, spędza się czas inaczej. Wracam do miejsc, których nie odwiedzałam przez lata.
Cmentarz Łyczakowski. Kilka godzin przebyte wśród zmarłych wprawiło nas w dziwny stan zadumy i sentymentu. Usiedliśmy pod najstarszym grobem, znajdującym się w samym sercu nekropolii, w towarzystwie trzech białych lwów i kolejnej paczki złotych davidoffów, żeby uczcić to nasze beztroskie jeszcze życie, z pełną świadomością, do czego zmierza. Stoimy jak w rozkroku, pomiędzy, niepewnie, i wiemy, że na niewiele spraw mamy jakikolwiek wpływ. Na razie cieszymy się sobą, tym piwem, dymem i miastem, chwaląc je za tyle zielonych przestrzeni, wśród których można się uchronić przez żarem. Kiedyś ten dym pochłonie nas, zamieni w popiół, w piasek, w kurz.
Północ, Park Kościuszki. Leżymy w cieniu klonów, śpiewając A case of you Joni Mitchell. Trawa wydaje się lekko wilgotna, ale właściwie komu to przeszkadza? Jesteśmy spragnieni nieba. Akurat w tym miejscu korony drzew tworzą ramkę dla granatu, na którym dopatrujemy się co najmniej siedmiu gwiazd. Wyobrażam sobie, że Ziemia jest teraz otulona w płaszcz z cekinami. Obok, w altanie rotundzie tańczą w rytm tanga dwie pary. Jedna z nich jest mieszana, a druga – kobieca. Nikogo to nie dziwi, że dwie panie mają więcej wyczucia, uczucia i gracji.
Kiedy jestem sama, zajęcia pochłaniają mnie tak, że zapominam o jedzeniu, lecz kiedy wyjeżdżam w towarzystwie, mam ogromny, aż niezdrowy apetyt i potrzebę poznawania nowych smaków. Chyba, że to jest Lwów na kilka dni – wtedy wracam do ulubionych potraw i napojów. Zresztą tylko tutaj potrafię dokładnie sprecyzować, gdzie są najlepsze pierogi albo najsmaczniejszy kwas; gdzie jest najlepsze piwo i zakąski; gdzie najlepsze smażone ziemniaki czy najlepsze syrnyky; gdzie można zjeść pyszną pizzę albo makaron; najbardziej aromatyczną kawę lub gorąca czekoladę; skąd wziąć najlepsze drożdżówki albo sucharki; gdzie są najlepsze deski serów czy najsmaczniejsze lody. W Krakowie musiałabym się dłużej zastanawiać.

Poza tym na Ukrainie pozwalam sobie więcej niż na wszystko, bo kurs hrywny jest wyjątkowo łaskawy. W restauracji za makutrę pierogów i piwo płacimy niecałe dziewięć złotych od osoby. Tylko tutaj jestem aż tak hojna dla kelnerów, zwłaszcza, jeśli cieszą się szczerze jak Luba z „Pravdy”, kiedy odkryła wysokość napiwku stanowiącego trzydzieści procent rachunku.
Ale teraz leżymy pod klonami, z pełnymi brzuchami, które nadal domagają się przyjemności. Nieostrożnie i nieświadomie decydujemy się na najdroższą tubę chipsów na świecie, kosztującą więcej, niż dwudaniowy obiad. Trzeba jakoś zachować równowagę, boli nas ta zbyteczna burżuazja, dlatego już w pełni świadomie zdobywamy bardzo tanie wino, które zabija w nas resztki poczucia winy, smaku i taktu.
****
Podczas tej podróży niejeden raz słowo stało się ciałem. Udało mi się przywołać zakonnicę, burzę z piorunami, wielką kobietę ubraną w polską flagę i pandę. Ciebie przywołuję już tylko podświadomie, we śnie, z przyzwyczajenia, przed przypadek. Jesteś tak daleko, niemal za horyzontem, i już ledwo poznaję twoje kontury.
Kolejne zatoczenie koła, kolejne zamknięcie rozdania. Jedyne pocieszenie w tym, że jest jakby coraz łatwiej, że coraz pewniej czuję się w alchemii zamieniania złej energii na dobrą, która przyciąga dzieci i drobne zwierzęta.
Na każdym kroku spotykamy wariatów, ale to dlatego, że sami tacy w głębi jesteśmy. Wabimy też dziwaków, ale to już chyba tylko przez to, że mamy pecha. Tomasz ponoć pochodzi z Warszawy i pracuje dla Interpolu; nie wiedzieć czemu chce nam podarować czarne, banderowskie czapeczki, a potem wzywa milicję i zanim ta się pojawia, znika. Wielki głuchoniemy Mario Bros najpierw wzbudza nasze zażenowanie odsłoniętą klatą i rozpychaniem się w kolejce, ale później pomaga odnaleźć właściwy autobus i po półgodzinnej jeździe na migi daje znać, żebyśmy wysiedli na odpowiednim przystanku. Odjeżdża, posyłając nam przez tylną szybę kilka nieudolnych buziaków.

Ponoć wszystko, co się nam przytrafia, jest podobne do nas samych. Dokładnie przyglądam się z lotu ptaka dachom Lwowa i wiem, że nigdy nie byłam taka szczęśliwa, pewna i wolna. Niekiedy sama łapię się na tym, że potrafię się tak szczerze śmiać, że wszystko może być przyczynkiem do żartu, że ogranicza mnie tylko wyobraźnia. I dziwi mnie to, jak łatwo można było mylić rozsądek z pesymizmem, dni z nocą, prawdę z kłamstwem, wolność z więzieniem, spokój z szaleństwem. Dziwi mnie to, że tak bardzo lubiłam używać trybu przypuszczającego w czasie przeszłym, jakbym żyła przeszłością. Jakbym żyła w przeszłości.
Odbieramy to miasto w zupełnie różny sposób, co innego ono dla każdego z nas znaczy, choć patrzymy na to samo, czujemy jednakowe zapachy, smaki, znamy identyczne fakty. Dla was to czysta karta, a dla mnie palimpsest. Muszę się z nim obchodzić bardzo delikatnie, żeby nie bolało. Ty wiesz.
_____________________________________
Jedna myśl na temat “O odkrywaniu na nowo miasta, którego nie ma. Lwów. Część druga”