Znowu korzystam z języka, który zbyt długo był martwy, odłożony na półkę, zalany formaliną. Znowu używam słów, poznaję nowe i nie chcę, żeby zastygały.
Jak pisał Jacek Podsiadło w Historii:
(…) znowu słyszę i używam słów, jakich nie używałem przez lata.
Dogorywam. Niewiele nauczyło mnie życie: wykrętów, ustępstw, zaprzeczeń.
Pionowa kreska kursora mruga wyczekująco, co dalej napiszę.
Czuję się, jakbym zjadł kilka żywych serc, więc nie napiszę nic.
Długi weekend i mnóstwo Polaków. W popularnych (lub nie) kawiarniach nie mogę sobie znaleźć miejsca. Rodaków omijam z wdziękiem, poznaję ich z daleka poprzez opasłe brzuchy, skarpetki i towarzyszące im sandały. Zamawiają prawie wszystko z karty jak Magda Gessler, ale nie po to, żeby spróbować, tylko żeby się nażreć, bo tanio.
Zdjęcia. Pierwszy raz nie czułam strachu i penetrowałam każdą otwartą kamienicę. Były jak rany, jakby jeszcze nie zastygłe, jakby powoli rozłupywał je czas. Wchodziłam w cudze podwórka, włamywałam się do obcych światów, z zakurzonymi butami.
Paszport mówi, że trzynasty raz przekroczyłam granicę polsko-ukraińską. Najczęściej celem podróży był Lwów, ale niekiedy jedynie punktem przesiadkowym. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać to miasto. I wcale nie mam poczucia, że marnuję miejsce i czas, bo mogłabym pojechać gdzieś indziej, do innego miasta lub kraju. Tylko, że tu czuję się naprawdę dobrze.
W ogóle chyba nie chodzi o to, gdzie, kiedy, za ile i jak, ale o najprostsze bycie w podróży, bycie w niebycie, niemiejscu, nietutaj, poza domem. Można lecieć na Seszele, można wyjść nad Wisłę, albo inny San z książką. Ważniejsze – z kim.
Można nic nie wynieść z dalekiej podróży, a z tej krótkiej – wszystko. Albo odwrotnie. I to wydaje się najpiękniejsze. Złożoność życia, jego niezmierzalność, niepoliczalność. Że wszystko zaczyna się i kończy w głowie, nigdzie indziej. Że nie da się uciec.
Ze Wschodem Stasiuka w plecaku chodziłam po raz kolejny Ruską, Drukarską, Ormiańską, a obok mnie żyły światy równoległe, które przeminęły, ale nie odeszły. Przechodziłam znów przez targ za Operą, obeszłam Park Franki, myśląc, że coś zrozumiem. A za mną ciągnęło się trzynaście cieni, każdy z inną pieczątką w tym samym paszporcie.
Siedziałam w Dzydze, odmawiałam wsparcia Cygankom, odmawiałam odmawiania modlitw, nie odmawiałam piwa. Wszystkie stałe punkty miasta, w którym byłam lub nie byłam, wszystkie w cienkiej pajęczynce myśli, uwięzione jak drobne owady.
Wszystkie księgarnie, wszystkie noce i sny. Wszyscy my.
-> Po więcej Lwowa na zdjęciach zapraszam na 500px.
Jedna myśl na temat “Słowa, jakich nie używałam przez lata (Words, that I haven’t used for years, 2016)”