czyli 18 Forum Wydawców we Lwowie,
14-18 września 2011 r.
Tekst ukazał się w kwartalniku literacko-artystycznym s Z A F a w grudniu 2011 r.
____________________________________________________________________
Ten kraj wciąga jak kofeina podawana doustnie, z rana. Koleiny, po których toczą się (historia zatacza) koła, koleje wydarzeń odbijane nie tylko na drodze, ale przede wszystkim gdzieś w głowie. Ciężko się powraca na polskie, gładkie gadki-szmatki, schematy, kiedy nie ma już realnego wroga, tylko rozpasana demokracja, wśród której można swobodnie żyć, spokojnie też umierać. Powolne przeżuwanie istnienia. Skrępowana wolność Ukraińców pobudza do buntu, bo łatwiej się walczy, kiedy wiadomo, przeciwko komu, czemu. Skoro Zachód wyprodukował niewidzialne ręki biznesu, wyczarował zające z kapeluszy, to niech się tym wszystkim naiwnie karmi. Ja wybieram czystszy w swojej materii Wschód.
Nasz cel – Lwów – jest bardzo łatwy do osiągnięcia. Nie wiem, czy można mówić w ogóle o podróży, kiedy cykliczność wyjazdów sprawia wrażenie, jakby się nigdy stamtąd nie wyjeżdżało. Skąd-dokąd się powraca? Rozdzielenie ciała od duszy, rozcieńczenie krwi czystym spirytusem. Z jednej strony Kraków, z drugiej Lwów. Przepołowienie wzdłuż, „dziesięć palców na lewą stronę, drugie dziesięć na prawą stronę, głowy równa część na każdą stronę”, jak śpiewał Kazik. Schizofrenia. Kraków – Lwów, miasto Kraka – miasto Lwa.
Niezmienne pory pociągów z i do Przemyśla Głównego, wyuczone przypadkiem na pamięć. Zimne poranki. PKP ciągle, mimo stałej odległości, nienaturalnie wydłuża trasy przejazdów, jakby chciało dorównać Ukrainie, gdzie – jak mawiają – zupełnie nieważne, dokąd się wybierasz, i tak jazda będzie trwała dziesięć godzin. A więc Przemyśl, obskurny, remontowany dworzec, wyjście z peronu na prawo, potem w lewo, szybki papieros, przesiadka w rozkraczający się bus, a bus wieczny jak pióro. Medyka. Mieścina przesiąknięta brudem i potem przemytniczek, które zaciekle walczą o miejsce, stojąc po raz czternasty tego dnia w kolejce do odprawy. To wbrew logice, ale chyba im się opłacają te monotonne wycieczki z siatką w ręku (koniecznie czarną, ze złotym napisem „Hugo Boss”), zawierającą dopuszczalne dwie paczki fajek i flaszkę wódki. Taki przemyt to w zasadzie nie przemyt. Podróżujących w celach turystycznych zawsze tutaj dosięga nieistotność granic, wszystko przebiega tak samo jak bez nich, tylko dłużej. Handel kwitł, i będzie kwitł, niezależnie od szczelności bramek. Turysta jest widoczny, odstaje od przedsiębiorczych Ukraińców, niesie większy bagaż, nie emanuje brudem, smrodem i ubóstwem, zatem jest też łatwą ofiarą tzw. przemytnika, który z uprzejmością i łatwością obycia prosi o przeniesienie kilku suwenirów. Taki przemyt to nie przemyt.
Przechodzimy, już Ukraina, już błękitne niebo i złote łany zboża na czarnoziemach. Czarna ziemia brzmi jak Afryka, i niekoniecznie jest to błędna konotacja. Wieśniacy mają czarne twarze osmagane polem, wiatrem. Pieniądze wymienimy później, już we Lwowie, a tymczasem przekręcamy zegarki. Godzina do przodu oznacza ukrócenie dnia, jawne złodziejstwo życia. Ostatnie połączenia do Polski, kiedy telefony łapią jeszcze macierzyste sieci, a my – zaplątani już w innym wymiarze, innego języka. Tak, tak, wszystko w porządku, marszrutka odjeżdża za dziesięć minut, żegnaj mamo, żegnaj tato, wrócę niebawem, choć ten kraj wciąga i zmienia, bo poznając go, wiesz, że to nie Wschód jest krzywym zwierciadłem Zachodu, a odwrotnie.
Lwów to kulturalne centrum Ukrainy, szczególnie pod koniec września; literatura wychodząca gdzieś z lędźwi, kalecząca opuszki, gryząca w język. Chaos organizacyjny, jaki tożsamy jest tylko z tutejszą mentalnością. Nie, to nie znaczy, że przy przedsięwzięciach tej wielkości czy rangi na innych szerokościach geograficznych nie zdarzają się momenty ogólnej dezinformacji, wpadek, ale tutaj przybiera to koloryt szczególny. Niezauważalne nerwy, kłótnie, czy choćby wyczuwalne napięcie, a raczej spokojne przyjęcie faktu, że i tak wszystko będzie działo się jak zechce, bez przyczyny, ingerencji z zewnątrz. Jakoś to wyjdzie – hasłem festiwalu. I rzeczywiście, jakoś to wyszło, spontanicznie, czyli autentycznie, bez rozdmuchiwania powagi atmosfery, ważności zaproszonych gości.
Spośród spotkań, w których uczestniczyłam, najciekawsze (niekoniecznie najlepsze) zderzenia to te z…
1.
Na pierwszy ogień Aneta Kamińska, reprezentująca gorszą stronę polskiej sceny literackiej. Dużo szumu, mało treści, a w obejściu przerośnięte ego poetki-polonistki (przecież każdy polonista bywa poetą), tłumaczki najnowszej literatury ukraińskiej, choć sama w ciągu tych paru dni, kilkanaście razy tłumaczyła się, że nie będzie mówić po ukraińsku, bo dopiero uczy się MÓWIĆ. Doprawdy, najwyższy czas, skoro na koncie ma już przecież zacny dorobek translatorski.
W kontekście innych autorów, którzy przybyli do Lwowa z całego świata, wypadła szalenie blado. Komunalne, oklepane stwierdzenie o przeroście formy nad treścią znakomicie odnosi się do twórczości Kamińskiej, ale i kompetencji jako takiej. Na spotkaniu poświęconym przekładom z języka polskiego, czy też przekładaniu Polski, wzbudziła poruszenie wśród publiczności, nie doceniając tego, że prócz niej istnieją ludzie, którzy interesują się Ukrainą w szerszym spektrum. Że siedząc w Warszawce nie zauważa zmian jakie dzieją się w innych częściach Polski, na przykład te dotyczące zainteresowania ukraińską kulturą, ukraińskim, bądź polskim folklorem. Ta cepeliada w obu krajach jest żywa, coraz intensywniejsza. Wydaje mi się, że działa na podobną skalę, i bynajmniej nikt się tego nie wstydzi, nie brzydzi, przeciwnie.
Pani Kamińska, jako znawca i głos narodu uznała też słowo „marszrutka” za zupełnie obce polskiemu czytelnikowi. Stwierdziła, że jest piękne i należy je popularyzować, nie biorąc pod uwagę, że pojawiało się już wielokrotnie w literaturze, i to nie jest żadne odkrycie.
Rozbroiła także jej teza, że na Ukrainie piesi znajdują się wszędzie, nikt nie przechodzi na pasach, za to przepychają się między pędzącymi samochodami – wszyscy, w odróżnieniu od Polaków, którzy w swoim poukładanym świecie zawsze postępują zgodnie z prawem i w określonych miejscach. A wystarczy wychylić nos ciut dalej, choćby i do Poznania, który, według mnie, jest argumentem nie do przebicia. Kto przechodzi na zielonym w stolicy Wielkopolski?
Powracając do tzw. „sztuki”… Z pokazanej we Lwowie „Elektroliryki” najlepszą robotę wykonał DJ Paweł Uszyński, choć czuło się duszną atmosferę „gwiazdorzenia” i panoszenia się. Przynajmniej był kompetentny.
Jeśli się mylę w ocenach, proszę mnie oświecić, chętnie zmienię zdanie. Tymczasem mały apel, pani Aneto, trochę pokory. ( => zapis występu pani Kamińskiej niech uchyli rąbka tajemnicy: http://dzyga.com/podcast/tag/kaminska-aneta-kaminska-aneta/ )
2.
Zaczęłam od najgorszego elementu, ale za to najbarwniejszego i najbardziej wybuchowego. Teraz zostały same przyjemności, a o tych nie da się pisać tak wiele, jak o porażkach. Zatem w skrócie.
Jacek Podsiadło stoi na przeciwległym biegunie niż Aneta Kamińska. Chciałabym, żeby polska poezja (albo literatura w ogóle) miała jego gębę, wpadała w tę gębę jak najczęściej. Podsiadło we Lwowie wygląda tak, jakby był stamtąd (stąd), i w Polsce wygląda bardziej nietutejszo. Sądzę, że najlepiej o nim świadczy fakt (bardzo niedawno przeze mnie odkryty), że chociaż nie zna języka ukraińskiego, to mimo to dokonał – na bazie pomocy w postaci czyjegoś tłumaczenia gramatycznego – świetnego przekładu tomu Jurija Andruchowycza „Egzotyczne ptaki i rośliny”. Jego przykład pokazuje, że nie trzeba biegle władać językiem obcym, żeby go czuć podskórnie, rozumieć. „Indie” w wykonaniu Podsiadły są nieporównywalnie lepsze niż Zadury, przede wszystkim ze względu na warstwę brzmieniową owych tekstów, oddanych w pełnym wymiarze po polsku, nawet jeśli są wynikiem zabawy, układanki, czy to puzzle, czy krzyżówka.
3.
W kontrataku czai się już Serhij Żadan, który przyciąga na spotkania autorskie takie rzesze (niestety, głównie ciągnionych pożądaniem) nastolatek, że nie współgra to zupełne z jakością jego twórczości. Do tego częstotliwość imprez, wielość przedsięwzięć w których brał udział jest nieogarniona ludzkim okiem i czasem. Superbohater „popsy”, kultury popularnej. Jednak dobrze się stało, że Żadan występował również podczas pewnego spotkania w księgarni „Є”, które miało na mnie niebagatelny wpływ. Poznałam tam Tomasa Ariasa, z jego ironiczną, „telegraficzną” poezją katalońską. Pierwsze zderzenie z tym językiem jest silne, rokuje wstrząsem mózgu i zmianą światopoglądu. Język, który w mniemaniu większości ludzi powinien silnie korespondować z hiszpańskim – jest podobny do niczego. Jest też przekleństwem osób z wadą wymowy dotyczącą litery „r”, gdyż na moje ucho kataloński brzmi jak trrrrajkoczący trrrraktor. Znaczy się bardzo ładnie.
4.
Na koniec muszę wspomnieć o (mówię to z głębokim wyrazem serdeczności) czekoladowym deserze – pochodzącym z Nigerii Remim Radżim. To niesamowity pisarz, a przede wszystkim człowiek, który ma spokój całego świata w oczach, mimo to, że we Lwowie głównie opowiadał o swojej ojczyźnie, w której druk czegokolwiek graniczy z cudem, książki są niesamowicie drogie. Warunki życia też nie lepsze, jakie były, tak i są ciężkie. Apartheid, zbyt silne wpływy mocarstw świata w interesy zwykłych ludzi, wojny domowe sprowokowane też cudzymi rękami. Nie wywieszam tutaj anonsu, to nie PR, ale Remi jest rozbrajająco uroczy.
___________________________________
Moje lapidarne sprawozdanie ze Lwowa, to tylko ułamek rzeczy, które warto, a nawet trzeba zobaczyć. Najlepszy Lwów można spotkać nocą, kiedy budzą się demony. Tak. I chociaż koordynator Forumu Wydawców – Hryhorij Semenczuk – powiedział mi, iż bardziej mu się podoba życie w Krakowie, niż we Lwowie, to nie warto mu wierzyć na słowo. Zachęcam, zobaczcie sami, czy na pewno.