Szczecin, który się nie zdarzył

Zapraszam do nowego, 44-ego numeru sZAFy: szafa.kwartalnik.eu, w którym, między innymi, niżej dostępny kawałek prozy.

________________________________________________________________________

7:45, linia 159. To będzie kolejny piękny Szczecin, ale o zupełnie innym kolorze oczu i włosów. Brzuch pełny głodu i tęsknoty za czymś, czego nie znam, ale czego się już nie boję. Popłynąć, ale tam, gdzie nie można już swobodnie dotknąć dna. Ryzyko popełniane tylko po to, by osiągnąć bezpieczeństwo. Wpaść na mieliznę, zostać.

Kawiarnia wypełniona pożeraniem języka, gardła, może i wątroby na ostatniej kanapie antresoli. Kalambur naszych spotkań, coraz bardziej agresywnych dotknięć, spięć, starć na linii oczu. Wszyscy jesteśmy rodziną. Zastępczą. I patologiczną. Kulanie od baru do baru, jak zwykle, staczanie po piekło. Halucynacje późną porą, lecz wczesnoszkolną. Pod całodobowym urocza piętnastka prosi w swoim oraz koleżanki imieniu o kupienie alkoholu, ale nie zdradza swojego imienia.

Dłonie wciąż pachną makijażem. Drobinki pudru oblepiają podniebienie. Smakowała mi twoja pomadka. Noc o obrotach sfer niebieskich. Ktoś wylał na nas mocny atrament, tylko światło płynące od strony ratusza krąży po pokoju wolno jak zmęczona satelita. Jedyną alternatywą dla tego wieczoru jest maraton z bóstwami solarnymi. LSD pomaga wyświetlać filmy o intensywnych barwach jak z ekranu LCD.

Zaczyna się jesień, coraz częściej się czerwienię lub żółcieję jak siniak po porządnym lewym piersiowym. Więdnę, a potem gniję, i nie mam zielonego pojęcia o zaklęciach, które mogłyby zatrzymać czas. Regularne deszcze, ale deficyt burz. Stagnacja dotyka każdy element przyrody na tej długości geograficznej.

Pociągi. Grube baby, wszystkie chorują na zatoki, zamykają okna. Ty się dusisz, otwierasz, a one za chwilę na powrót zatrzaskują, nawet drzwi do przedziału. Baby wydzielają razem z całym swoim jestestwem nieznośny swąd kiełbasy. Z jakimś upierdliwym dziadem prowadzą rozmowę nieskomplikowaną jak siatka połączeń kolejowych w Polsce. Świeci słońce, chociaż zapowiadali deszcz, a ty siedzisz przy oknie. Ostry, choć popołudniowy blask wykrzywia kąty proste, tracę zdolność widzenia. Znowu płynę, brnę pod prąd i zachłystuję się tym dniem, bo nie chcę, żeby się skończył.

Na szczęście Aldous Huxley otwiera drzwi percepcji, umożliwia dopływ krwi do mózgu. Kilka godzin ciągłej jazdy, która nie jest męcząca, bo spędzona z tobą. Uczę się zapominać o czasie i przestrzeni, pojmować wściekłe istnienie przedmiotów. Opanować drżenie, kiedy szacuję pieprzyki na ciele kobiety, która siedzi naprzeciwko. Przestaję oddychać, doliczając do stu, potem zatracam się i gubię w zeznaniach. Wychodzę na papierosa, do toalety wagonu klasy pierwszej. Bez problemu wydalam wartości organiczne, które użyźnią glebę, bo sam jestem solą ziemi, tej ziemi.

W chwili, kiedy skończyłem 26 lat, postanowiłem robić rzeczy, na które zawsze miałem ochotę, ale brakowało mi odwagi. Kobieta, która siedzi naprzeciwko, zdejmuje stanik, bo chce się uwolnić. Te dwie miseczki to jedyne naczynia, na jakie nas stać. Zajadamy się czułością, nie używając sztućców, babrząc w swoich wydzielinach, rozsmarowując na obiciach foteli, twarzach, udach. Maczając palce w niedotlenionej, brudnej krwi. W pustym przedziale pociągu, od Gogolina do Opola, ku zdumieniu konduktora i pasażerów piknikujących na korytarzu.

Jesteśmy tacy niezwykli, samotni, chociaż w jednym kaftanie, na oddziale zamkniętym. Nie ma klamek, choć wcale nie potrzebujemy powietrza, tylko tlenu w czystej postaci. Wódki albo wędki do łowienia snów. Nie znamy żadnych hamulców bezpieczeństwa. Więcej grzechów nie pamiętam, za żaden serdecznie nie żałuję i nie postanawiam poprawy, nie proszę o pokutę.

Ona czyta książkę, a ja obserwuję, że wyciąga nogi na sąsiedni fotel, co chwilę oblizuje wargi słodkie od piwa, że bawi się płatkiem ucha, chrząstką, a jej klatka piersiowa powoli unosi się i opada w rytm późnego września. Wymyślam miejsca, w które będę ją dotykać, kiedy znowu zgaśnie światło. Współrzędne, które będą dotyczyć nas oboje przez jeden, krótki moment.

Myśl, że moglibyśmy stąd nie wracać, odciąć się zupełnie, przeciąć przeguby łączące nas ze światem.

 

Co myślisz?