„Poeta chmielu, wiosny, pędu…”, czyli o tym, jak nie tłumaczyć poezji Bohdana Ihora Antonycza

  1. PRÓBA (WY)TŁUMACZENIA SIĘ

Антонич_БBohdan Ihor Antonycz to poeta, który kładzie ogromny nacisk na koncepcję, projekt. Każdy jego tomik tworzy pewną całość, która nie może wybrzmieć właściwie i być właściwie zinterpretowana, kiedy wiersze są zupełnie losowo wybrane, ułożone według niewiadomego porządku. Tak się stało z polską Księgą Lwa1, wydaną przez Państwowy Instytut Wydawniczy w 1981 roku.

W tym miejscu mogłoby paść pytanie, dlaczego tak wnikliwie postanowiłam się przyjrzeć starej, pewnie zapomnianej już książce. Otóż zrobiłam to dlatego, że jest to jedno z niewielu wydań (jedyne?) z twórczością łemkowskiego poety, jakie polski czytelnik może dostać w rodzimym przekładzie. Oprócz tego czuję pewną niesprawiedliwość, którą dotknęła tego znakomitego, interesującego poety, bowiem kiedy kilka lat temu nie znałam języka ukraińskiego, znalazłam właśnie omawianą przeze mnie książkę w jednym z krakowskich antykwariatów. Wtedy poezja Antonycza nie przypadła mi do gustu, mimo obiecujących momentów, jednak teraz wiem, że to nie dlatego, że ów poeta nie wpisuje się w moje estetyczne upodobania, ale dlatego, że miałam do czynienia ze złymi przekładami. I to nawet mimo tego, iż często podejmowali się ich znakomici, uznani tłumacze.

12689021f15d030cfcca71c4a38d71a19423

Krytykę tego przekładu można zacząć już od sensowności nadania całej antologii poezji Antonycza tytułu Księga Lwa, bo dokładnie tak poeta nazwał swój odrębny tomik z 1936 roku (ukr. Knyha Lewa). Polskie wydanie prezentujące wybór wierszy ze wszystkich książek Antonycza nie zawiera żadnej informacji, że są to wiersze wybrane. Właściwie to nie wiadomo też z których wersji korzystali sami tłumacze, gdyż nie podano jakichkolwiek źródeł.

Po wnikliwej lekturze tekstów oryginalnych2 jak i tłumaczeń z Księgi Lwa można pokusić się o tezę, że nigdy wielu tłumaczy – mających jakiś swój pomysł na każdy tekst i przemycających swoje upodobania – nie da spójnego, przejrzystego wydania. Szczególnie, jeśli chodzi o poezję, w której ważna jest koncepcja, kolejność wierszy, wątki powracające, słowa-klucze czy symbole. Zwłaszcza, że w wielu przypadkach nie widać żadnego pomysłu na przekład.

Nie chciałabym, aby moja krytyka przerodziła się w prymitywne „czepianie się”, ale odnalazłam w omawianej książce wiele rażących błędów, które być może będą nauką, przestrogą bądź zwykłym przyczynkiem do dyskusji na temat przekładu poezji, w szczególności Bohdana Ihora Antonycza.

  1. (WY)TYTUŁOWANIE

Od samego początku mojego porównywania tłumaczeń z oryginałami same mnożą się przykłady, co z jednej strony smuci, że polskie wydanie prezentuje mizerną jakość, a z drugiej strony cieszy, gdyż wiem, że nie zabraknie mi materiału do napisania tego tekstu krytycznego.

Już tytuł pierwszego tomiku Antonycza z 1931 roku budzi wątpliwości – Przywitanie wiosny, podczas kiedy po ukraińsku Prywitannia żyttia oznacza po prostu Przywitanie życia. Może to nie jest kardynalny błąd, w końcu w poezji Antonycza wiosna gra bardzo dużą rolę, jednak podejrzewam, że z jakiegoś powodu poeta zdecydował się na inny rzeczownik.

Znaczące ingerencje w tytuły pojawiają się dosyć często, chociażby w przypadku Pod całunem zachodu czerwonym (ukr. Czerwona kytajka, przeł. Bazyli Nazaruk), kiedy u Antonycza jest to po prostu… Czerwona kitajka. Kitajka, czyli jedwabna tkanina, a nie całun, który kojarzy się dość jednoznacznie. Inny tłumacz również uznał, że lepiej będzie zamiast prostego tytułu Ślub, dać mniej (bardziej?) skomplikowany – Zaręczyny (ukr. Szliub, przeł. Tadeusz Chróścielewski). Przytoczyłam tylko kilka utworów, mimo to, że mam ich jeszcze trochę w zanadrzu. Są one jednak w moim mniemaniu mniej istotne, powielające schemat, więc nie przedłużając, przejdę do ciekawszych kwestii.

  1. (WY)OBRAŻENIE I (WY)KRZYWIENIE (NA)STROJU

W wierszu Preludium (ukr. Preludija, tłum. Stanisław Ulicki) został zupełnie zmieniony obraz poetycki. W oryginale panuje spokój, sytuacja nie jest zawiła, podobnie jak i język. Poza tym w przekładzie nie wiedzieć czemu pojawiają się „zamknięte bramy” i „najmroczniejsza siła”, których brak w oryginale. Przytoczę fragment oryginału oraz tłumaczenia z pierwszej strofy:

Приходять у ніч від померків німу,

чи в день, як сонце стане повній силі3.

________________________________

przychodzą, stają u zamkniętych bram

za dnia lub w nocy najmroczniejszej sile.

Widać tutaj ewidentnie niezrozumienie treści i kreowanego przez Antonycza obrazu – został on zamieniony niemalże negatywem tego, co słychać w języku ukraińskim.

Podobny problem pojawia się w wierszu Stare wino (ukr. Stare wyno, przeł. Krzysztof Rozner), gdzie można dostrzec liczne błędy tłumaczeniowe, nieusprawiedliwioną rezygnację z aliteracji czy rymowania choćby zbliżonego do oryginału. W pierwszym wersie w wersji ukraińskiej słyszymy instrumentację głoskową: „W chołodnim sutinku suchoho lochu”, co po polsku przetłumaczono: „W chłodnym, gęstym półmroku przestronnego lochu”. Nie wiem, co kierowało tłumaczem, na pewno nie logika, bo można sobie było uprościć życie i oddać wspomniany wers po prostu tak: „W chłodnym zmierzchu suchego lochu” – gdzie słychać ten szum i suchość poprzez nagromadzenie odpowiednich głosek.

Do tego Rozner chyba uznał, że należy dodać więcej środków stylistycznych do wiersza, wzbogacając go na przykład o personifikacje. W oryginale mamy „zapach winogron”, winogron, które w przekładzie nie powinny „gadać”. I butelki wcale nie powinny być „omszałe” i „tłoczyć się w popłochu”, a jedynie leżeć w „posłaniu z mchu”. W kolejnych strofach jest podobnie: nadinterpretacje, rozbudowywanie wiersza o kilka sylab, nieostrożna ingerencja w budowany przez Antonycza nastrój poetycki. W tym momencie ani nie widać konsekwencji w oddaniu treści, ani w formie. Nie widać logiki kompromisów, a tylko potknięcia. Dobrze prezentuje to, przytaczana już przeze mnie, pierwsze strofa wiersza:

В холоднім сутінку сухого льоху

По стінах тиша кане зерном граду.

І п’яний, м’ятний запах винограду,

Й ряди пляшок, що в сповитку із моху4.

_____________________________________

W chłodnym, gęstym półmroku przestronnego lochu

ze ścian skapuje cisza, kroplami osiada,

to znowu winne grono upojeniem gada.

Rzędy flaszek omszałych tłoczą się w popłochu.

Kolejny przykład mówi o tym, jak można bezmyślnie (jeśli celowo, to jeszcze gorzej) zlikwidować aliterację głoskową i mieć spokojne sumienie na tyle, aby tłumaczyć dalej. Chodzi o utwór Coda (ukr. Koda, przeł. Stanisław Ulicki). Dlaczego wersu „Шумить життя журливе жовте жито”5 nie można było przełożyć po prostu tak: „Szumi żałośnie życia żółte (ew. złote) żyto”, a koniecznie zmienić barwę żyta na „płową”?

Dalej na próżno szukać w oryginale „chmury niepogody”, bo jej po prostu nie ma. „Ciężkie płody” też nie brzmią dobrze stylistycznie, dlatego, że mogą się kojarzyć z zarodkami ssaków, a nie płodami rolnymi, owocami.

Kompletnie nie pojmuję przekładu, a raczej zbrodni, której dokonał na Autoportrecie (ukr. Awtoportret) Tadeusz Hollender. Stracił lekkość, pierwotny sens (przekład, nie Hollender). Na rzecz „szaleństwa” tłumacz zrezygnował z „upojenia”, które nieśmiało proponował Antonycz. Wiem, że znowu ważny jest rytm i rym, ale czy można tak bezkarnie zniekształcać frazę, jak w drugiej strofie:

Я, сонцеві життя продавши,

за сто червінців божевілля,

захоплений поганин завжди,

поет весняного похмілля6.

__________________________

Ja, słońcu życie zaprzedawszy

za sto dukatów dni obłędu,

poganin, zachwycony zawsze,

poeta chmielu, wiosny, pędu.

W oryginale mamy, tłumacząc dosłownie, „sto czerwońców szaleństwa (ew. obłędu)”, natomiast Tadeusz Hollender, skupiając się na zgodności sylab, a nie treści, proponuje „sto dukatów dni obłędu”. Dlaczego „dukaty”, dlaczego „dni obłędu”? Dlaczego „poet wesnianoho pochmilla”, czyli „poeta wiosennego upojenia” staje się u Hollendra „poetą chmielu, wiosny, pędu”. Jakiego znowu „pędu”? Może raczej – popędu (vide: Freud).

Ta wiosna, pędy i popędy chyba spędzają sen z powiek tłumaczom, mamią ich i ogłuszają. Barbara Dohnalik dała się uwieść wierszowi Życie po grecku znaczy bios (ukr. Żyttia po-hrećky bios), bo w pierwszej zwrotce pojawia się taki oto dziwoląg:

Wiosna wrzecionem maja wiruje po trawach.

Niby nie ma się do czego przyczepić, wszystko brzmi sensownie, ale… Kompletnie nie rozumiem przesłania, zabiegów zastosowanych przez tłumaczkę, kiedy w oryginalne ten wers brzmi następująco:

Весна закрутить хмільно веретена травня7.

Nie wiem, skąd w tłumaczeniu te trawy, choć mogę podejrzewać, że to poprzez podobieństwo brzmieniowe do ukraińskiego słowa „traweń”, który oznacza miesiąc maj. Ale maj w polskim przekładzie też jest, zatem?

Powiem teraz z wątpliwą przyjemnością słów kilka o Elegii o śpiewających drzwiach [fragment] (ukr. Elehija pro spiwuczi dweri) przełożonej przez Jerzego Pleśniarowicza. Po pierwsze, nie rozumiem idei tłumaczenia fragmentu poematu, kiedy jest to pewna zamyślona przez autora całość, gdzie na końcu, zupełnie nieoczekiwanie, zjawia się pointa. Po drugie, szczególnie dwa pierwsze wersy poematu w tłumaczeniu Pleśniarowicza są zupełnie nieudane, dewastujące obraz i klimat tak misternie budowany przez Antonycza. A dzieje się to tak: w otwierającej poemat linijce zamiast „śpiewających drzwi” dostajemy „dom pochylony”, natomiast w drugiej linijce zamiast „starego, malowanego progu” dostajemy „próg niski” i „śpiewające drzwi”. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy opłacalna jest ta wymiana. Do tego, moim zdaniem, zbędne jest przestawienie szyku zdania, które w miejsce uporządkowania przynosi jedynie chaos i brak rytmu czy rymu. Nie jestem w stanie odkryć, jaką koncepcję miał autor tłumaczenia na ten poemat. Może jej nie miał?

O ile w wierszu Wieś (ukr. Seło) Jerzy Pleśniarowicz naprawdę oddał to, co napisał Antonycz, o tyle w utworze Boże Narodzenie (ukr. Rizdwo) popłynął zupełnie w nadinterpretację, tautologie. Znowu dzieje się tak, że łemkowski poeta pisze językiem bardzo prostym – metaforycznym, ale leksykalnie przejrzystym, natomiast tłumacz karmi czytelnika głazami nie do przełknięcia:

Ніч у сніговій завії

крутиться довкола стріх.

У долоні, у Марії

місяць – золотий горіх8.

_______________________

Od gór śniegi wicher goni,

mrokiem strzechy noc spowija.

Ma z ikony twarz Maryja,

miesiąc – złoty orzech w dłoni.

W oryginale obraz jest plastyczny, jasny, co niestety nie jest ukazane w przekładzie. Co to znaczy, że „Ma z ikony twarz Maryja”? Dlaczego „miesiąc” trzyma w dłoni? Czy przypadkiem nie chodzi o to, że ukraiński „misiać” to zarówno „miesiąc”, jak i… niepozorny „księżyc”. Ten ostatni chyba znacznie lepiej pasuje do sceny, która rozgrywa się w utworze.

Jeśli chodzi o Znak Lwa (ukr. Znak Lewa, przeł. Tadeusz Chróścielewski), tłumaczowi nie można zarzucić pewnych ingerencji w treść oryginału, które są determinowane rymem, natomiast jak można pominąć „cesarską księgę lwów”, kiedy cały tomik pt. Księga Lwa otwiera właśnie wiersz Znak Lwa? Chróścielewski pisze o „cesarskiej księdze snów”, kiedy z jakiegoś powodu Antonycz pokusił się o kondensację rzeczonych „lwów”. Dlatego też, moim zdaniem, ten element wypadałoby traktować jako inwariant, dopasować do niego resztę wersu, aby zachować brzmienie. Zresztą, w czym przeszkadzały autorowi przekładu „lwy”, że zamienił je na „sny”? Jeśli to literówka, to w dosyć znaczącym miejscu.

Ciekawie ten tłumacz otwiera także wiersz Fiołki (ukr. Fijałky). W oryginale pierwszy wers zaczyna się od „fiołków i słuchawki telefonu”, natomiast u Chróścielewskiego od… „kwiatów i tubki telefonu”. Czym jest tubka telefonu? Czyżby tłumaczowi pomyliło się ukraińskie słowo „trubka”, oznaczającego właśnie „słuchawkę”, z zupełnie bezsensowną w tym kontekście „tubką”? Poza tym, dlaczego Chróścielewski rezygnuje w pierwszym wersie z podania konkretnej nazwy kwiatów – fiołków – których używa Antonycz? Pełno zagadek.

Jeśli chodzi o ostatnią książkę poetycką łemkowskiego poety pt. Obroty (ukr. Rotaciji), mieści on w sobie poezję najdojrzalszą, najciekawszą, tzw. urbanistyczną, gdzie nie ma już obrazów sielanki i idylli, fraza staje się coraz ostrzejsza, bezpośredniejsza. Jerzy Litwiniuk, jakby o tym zapomniał, w piątej strofie tytułowego wiersza używa porównania narzędnikowego znanego z XVI-wiecznych dum:

I dym do nóg się ściele łagodnym bażantem

W oryginale natomiast mamy bardzo prostą konstrukcję, którą można było przetłumaczyć może i dosłowniej, ale dzięki temu lepiej oddać esencję, nie odwołując się bezsensownie do historii ukraińskiej literatury (tłum. moje):

I dymy ścielą się do nóg jak pokorne ptaki

Litwiniuk również w Balladzie o błękitnej śmierci (ukr. Balada pro blakytnu smert’) dodaje od siebie niezrozumiałe znaczenia, sensy poprzez „wzbogacanie” języka Antonycza, według własnej inwencji. Czytając przekłady mam wrażenie, że język tłumaczenia jest bardziej metaforyczny niż oryginał. Czy tak powinno być?

Ten akapit chciałabym poświęcić Pieśni zawodników (ukr. Pisnia zmahuniw, przeł. Barbara Dohnalik). Na początku zacytuję krótki fragment prezentujący fantazję tłumaczki. Jest to trzecia strofa wiersza:

Любимо: змагання труд,

шлях під гору, далеч, розмір, погляд просто,

усміх, промінь сонячний і вільний простір

й хвиль рвучких сміливий скрут.

Нас утома не поборе9.

_________________________

Kochamy: zawodów trud,

szlak pod górę, dal, rozmach i spojrzenia wprost,

uśmiech, przestrzeń szeroką i promienia most,

i biegu czasu skrót.

O ile można przeżyć „promienia most”, który rymuje się ze „spojrzeniami wprost” (chociaż w oryginale takiego rymu nie ma), to nie wiem, czymże jest „biegu czasu skrót”. Nie wiem, co autorka tłumaczenia miała na myśli, bo Antonycz w wersji ukraińskiej nie raczy nas tak skomplikowaną metaforą. W dosłownym tłumaczeniu „chwyl rwuczkych smiływyj skrut” może oznaczać „rwących fal śmiały zakręt (ew. pętlę, koło)”, ale z całą pewnością nie „skrót”. Do tego w przekładzie brakuje ostatniego wersu strofy. Dlaczego? Mogę postawić dwie hipotezy: tłumaczka przeoczyła ten fragment przez przypadek lub celowo (nie wiedząc jak go połączyć z poprzednim wersem, czyli epickim „biegu czasu skrót”), ale mogła też korzystać z jakiejś podejrzanej wersji oryginalnej.

Stanisław Ulicki to jeden z nielicznych tłumaczy Księgi Lwa, który zbliża się w sztuce przekładu do ideału, tak jak na przykład w wierszu o znamiennym tytule… Ideał (ukr. Ideał). Ulicki najczęściej jest bliski, wierny w oddawaniu obrazu oryginału, jednocześnie pamięta o formie. Najczęściej, bo i jemu zdarzają się wpadki, tak jak w wierszu I (ukr. I), gdzie zmienia brzmienie, ingeruje, archaizuje na podobną do innych tłumaczy modłę.

  1. (WY)BAWIENIE / (WY)ŚMIANIE

Czasem zdarza się tak, że tłumacz chcąc nie chcąc dodaje do przekładu pierwiastek rozweselający, którego w oryginale oczywiście nie było. Stało się tak na przykład w wierszu Stogi (ukr. Ożeredy, przeł. Barbara Dohnalik), gdzie autorka przekładu dodała szczyptę pikanterii, bowiem w oryginale jest tylko mowa o „kimś”, na pewno nie o „kimś półnagim”. Rozumiem, że potrzebny był rym do „wagi”, ale czy naprawdę nie można było znaleźć niczego lepszego?

Kolejne wiersze tłumaczone przez Barbarę Dohnalik jeszcze bardziej kuleją poetycko, sprawiają nawet wrażenie grafomańskich. Autorka tłumaczenia nadużywa metafor dopełniaczowych czy wielokropków, chociaż w oryginalnym tekście na próżno ich szukać. Wydaje się, że Dohnalik najbardziej zależy na utrzymaniu formy, rymu, rytmu, zupełnie nie dba przy tym o treść, wewnętrzną logikę utworu. Bardzo wiele dodaje od siebie, nadinterpretuje.

Według innego tłumacza, tym razem Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, Antonycz jest zbyt poprawny – brakuje w jego poezji erotyki, mocnych akcentów. Zapewne dlatego w utworze Karczma (ukr. Korczma) opowieść nie może mówić po prostu o dziewczętach i o kupcach, jak proponuje Antonycz, a dawne dzieje muszą koniecznie opowiadać „o dziewcząt i o kupcach krwi”, bo inaczej byłoby zbyt nudno.

Bawi mnie, kiedy tłumacze nie wiedzą co zrobić z wyrzutniami. W trosce o głupiego czytelnika próbują zinterpretować i wyjaśnić, o co chodziło autorowi, a więc dopowiadają i przegadują poszczególne wersy. Wydaje im się, że niepotrzebne jest pozostawienie dwuznaczności, że – w omawianym przypadku – Antonycz absolutnie nie wiedział co robi. Taki zabieg postanowił zastosować wspominany wyżej Kazimierz Andrzej Jaworski w wierszu Autobiografia (ukr. Awtobiohrafija). Cytuję końcówkę pierwszej strofy:

Тепер – де б я не був і колинебудь,

я все – п’яний дітвак із сонцем у кишені10

____________________________________

Teraz gdziekolwiek bym był i był kiedykolwiek,

zawszem – pijany dzieciak ze słońcem w kieszeni.

Że zapytam ironicznie: po cóż to „zawszem”, kiedy w oryginale nie ma archaizacji, dopowiedzenia? Jest co najmniej tysiąc sposobów na rozwiązanie tej kwestii, Jaworski chyba wybrał najgorszy.

Jerzy Litwiniuk jest kolejnym tłumaczem, który dał się uwieść poezji Antonycza na tyle skutecznie, że zupełnie stracił głowę razem z wyczuciem, poczuciem smaku. W Elegii o kluczach do miłowania (ukr. Elehija pro kluczi wid kochannia) pewnie przez nieuwagę nagle „zielony list” stał się w tłumaczeniu „zielonym liściem”, który w towarzystwie „skrzydlatego klucza” daje naprawdę, chciałoby się powiedzieć, całą jaskrawość.

Ja wiem, ja zdaję sobie sprawę z tego, że wydanie Księgi Lwa nastąpiło w 1981 roku, ale wydaje mi się, że mimo wszystko formy, których Litwiniuk używa nagminnie, są dosyć anachroniczne. Nie można było użyć prostego „czy” lub „czyż” zamiast pięknego, ale przestarzałego „zali”? „Druhy” to po prostu „przyjaciele”, a dziwnie brzmiące „wietrzne dziewuchy”, to u Antonycza… „gorące dziewczyny”. Ukraińskie wyrazy wyzbyte są jakiegokolwiek nacechowania, są neutralne, natomiast w przekładzie brzmią bardzo staroświecko, jakby były stylizacją. A nie są. Nie powinny być.

Elegia o pierścieniu młodości (ukr. Elehija pro persteń mołodosti) to kolejny piękny wiersz łemkowskiego poety, który jest plastyczny i dźwięczny, a po polsku brzmi fatalnie. Litwiniuk oprócz tego, że był tłumaczem, był także poetą. Wydaje się, że instrumentarium Antonycza wymienia czasem na swoje, może zupełnie nieświadomie. Zamiast podania treści wprost, często bawi się synonimami, skojarzeniami, przez co bardzo różni się wrażenie z czytanego tekstu w oryginalne, z tym, które pozostaje po obcowaniu z przekładem. Efekt jest taki, że poezja Antonycza staje się rubaszna, niedojrzała, przesycona romantycznością tylko dlatego, że tłumacz postanowił ją „ulepszyć”.

W Pejzażu z okna (ukr. Pejzaż z wikna, przeł. Walndemar Gajewski) ponownie pojawiają się nadinterpretacje, nadużycia, dodawanie słów, a zatem sensów i znaczeń. Nie rozumiem, dlaczego neutralne znaczeniowo frazy zastąpione zostały jakimiś dziwolągami w stylu: „rozkłębiać zamieć”, „pienić się łanem”, „stalowolśniące szyby”. Niczego takiego w oryginale nie znajdziemy. Gajewski chyba bardzo ma ochotę poprawiać „uchybienia” Antonycza, bo na przykład w wierszu Urywek (ukr. Urywok) postanawia rozwiązać zagadkę: kiedy w oryginalnej wersji znajdujemy ukraińskie słowo „Bat’kiwczyna” (pol. „Ojczyzna”), Tłumacz w przekładzie pisze „Ukraina”, tym samym uświadamiając czytelnika, co poeta miał na myśli.

  1. (WY)KOŃCZENIE

Wydaje mi się, że tłumacze Księgi Lwa albo nie czują, albo nie potrafią oddać pewnej prostoty oraz lekkości frazy Antonycza. Za bardzo odbiegają od oryginału, próbując przemycić coś swojego. Pokuszę się o stwierdzenie, że zabrakło czasu na przemyślenie tych przekładów, bo zbyt wiele można odnaleźć miejsc, gdzie popełniono najgłupsze błędy z możliwych, czyli spowodowanych homonimią międzyjęzykową. Nie do przyjęcia jest także ewidentna ingerencja, gdzie albo coś dodano od siebie, co zmienia logikę utworu, albo czegoś nie oddano, co tę logikę zubaża. Większość tłumaczy zmienia dowolnie interpunkcję, czasem coś się napatoczy im pod palce zbytecznie (najczęściej poetycki i natchniony wielokropek), czasem coś umknie (np. wykrzyknik).

W języku polskim wiersze Antonycza brzmią fatalnie. Strofy są niepotrzebnie rozbudowywane, metafory bardzo często przełożone tak, że aż nieczytelne. Tłumacze permanentnie dodają słowo lub dwa, które niby są neutralne, ale dla uważnego czytelnika poezji każde słowo ma znaczenie. Jakby zapominali, że przede wszystkim chodzi o pełne odczytanie sensu i jak najbliższe jego oddanie w języku docelowym, a nie tylko na siłę dostosowanie rymu, rytmu i równej ilości sylab (do czego też można mieć wiele zastrzeżeń).

Jednocześnie jestem świadoma tego, że Antonycza ciężko przekładać, trudno się wgryźć w obrazy, gry słowne, ale język polski jest do ukraińskiego zbliżony, można próbować, zamiast wybierać pierwszą lepszą drogę, do tego na skróty. Z pełną świadomością mogę stwierdzić, że da się znaleźć lepsze rozwiązania od tych zaproponowanych w Księdze Lwa, tylko do tego potrzeba sporo czasu i jeszcze więcej determinacji.

_____________________________________

1 Antonycz B. I., Księga Lwa, Warszawa 1981.
2 Korzystałam z wersji: Антонич Б. І., Зібрані твори, ред. С. Гординський і Б. Рубчак, Нью-Йорк–Вінніпеґ 1967.
3 W dalszej części artykułu wszystkie przekłady filologiczne w przypisach – moje.
Przychodzą w noc od półmroku niemą,
czy w dzień, kiedy słońce nabiera pełnej siły.
4 W chłodnym zmierzchu suchego lochu
Po ścianach cisza spływa ziarnami gradu.
I pijany, miętowy zapach winogron,
i rzędy butelek, co w posłaniu z mchu.
5 Fonetyczny zapis: „Szumyt’ żyttia żurływe żowte żyto”.
6 Ja, słońcu życie sprzedałem
za sto czerwieńców szaleństwa,
zawsze zachwycony poganin,
poeta wiosennego upojenia.
7 Wiosna upojnie zakręci wrzeciona maja.
8 Noc w śnieżnej zamieci
wiruje wokół strzech.
W dłoni ma Maria
księżyc – złoty orzech.
9 Kochamy: zawodów trud,
drogi pod górę, dal, rozmiar, spojrzenie wprost,
uśmiech, promień słoneczny i otwartą przestrzeń
i fal rwących śmiały zakręt.
Nas zmęczenie nie pokona.
10 Teraz – gdzie bym nie był i kiedykolwiek
ja – to tylko pijany dzieciak ze słońcem w kieszeni.
___________________________________________
Artykuł ukazał się w ostatnim numerze czasopisma „Inter-. Literatura-Krytyka-Kultura”.

8 myśli na temat “„Poeta chmielu, wiosny, pędu…”, czyli o tym, jak nie tłumaczyć poezji Bohdana Ihora Antonycza

  1. Naprawdę? To są już jakieś gorzkie żale miastu i światu. Na podstawie jednej krytyki, która się Panu nie spodobała, Pan pozwala sobie na ocenianie nie tylko moich umiejętności, wiedzy, języka, ale też w ogóle mojej osoby i mojego kręgosłupa moralnego? Przepraszam, ale to jest już śmieszne i niepoważne. Co pozwala Panu na wydawanie takich bezwzględnych sądów – nie wiem, i nie interesuje mnie to już.

    Na szczęście Pan dla mnie nie jest żadnym autorytetem. W wielu miejscach mogłabym się z Panem zgodzić, natomiast protekcjonalny ton tylko Pana ośmiesza. O moją przyszłość i rozwój proszę się nie martwić, mam od tego przyjaciół i osoby, które doceniam i podziwiam na drodze zawodowej.

    Pan mnie nie dręczy, już jedynie rozczula. Zwłaszcza, jeśli podany w adresie mailowym rok jest rokiem Pana urodzenia.

    W takim razie i Panu, i sobie życzę dużo pokory.

    Polubienie

  2. A ja nie podważam Pani wniosków dotyczących błędów w przekładzie – podważam Pani prawo do zajmowania się (na razie) krytyką przekładu, ponieważ uważam, że żeby to robić uczciwie, trzeba być dobrym tłumaczem. A żeby być dobrym tłumaczem na język polski, trzeba się wzorowo i świadomie posługiwać językiem polskim. Pani tego (na razie) nie potrafi. Jeśli nabierze Pani pokory i jeszcze przez jakiś czas zajmie się czytaniem i pogłębianiem wiedzy, to całkiem możliwe, że kiedyś będzie Pani świetnym tłumaczem i/albo translatologiem, z większą subtelnością podchodzącym do analizowanych przekładów. Jeśli jednak pozostanie Pani w przekonaniu, że zjadła Pani wszystkie rozumy (bo nie chodzi o styl buńczuczny wynikający li tylko z dawno minionej buty młodzieńczej i surowość biorącą się z nadmiaru wiedzy – chodzi o słabizny), to będzie Pani dość pospolitym szczekaczem, węszącym każde odejście od arcywiernego tłumaczenia (które ja także wolę od wydziwiania). Dlatego się emocjonuję, bo jeśli w takim stanie będzie Pani pisać, publikować, może uczyć, to spod Pani ręki wyjdą szczekacze kolejni, być może także niepanujący nad rządem czasownika „rozważać” i sensem słowa „banalny”, bo powie im Pani, że grunt to się wyuczyć języka obcego i nie tracić pewności siebie.

    Także pozdrawiam. Nie będę już Pani dręczył, obiecuję.

    Polubienie

  3. To jest tylko krytyka przekładu, a Pan się emocjonuje, jakbym podpaliła tych tłumaczy na stosie. Te przekłady nie są dobre – podaję w swoim tekście na to mnóstwo przykładów. Potraktowałabym Pana poważniej, gdyby Pan chociaż spróbował skrytykować, podważyć ZASADNOŚĆ moich WNIOSKÓW dotyczących stricte przekładów. Pan się tylko uczepił stylu, języka wypowiedzi. Tak, nie był on adekwatny, nie wykazałam odpowiedniego szacunku wobec leciwych, uznanych tłumaczy, czego wymagałaby kurtuazja – przyznaję się do tego, żałuję. Ale to nie zmienia faktu, że przekłady poezji Antonycza z języka ukraińskiego w ich wydaniu są naszpikowane banalnymi pomyłkami, wynikającymi nierzadko po prostu z nieznajomości tego języka. Nie zastanawiam się jednak nad przyczynami, nie rozważam nad trudnymi, dawnymi czasami. Ja przyłożyłam tylko oryginały do przekładów, oceniając je z dzisiejszej perspektywy. Konkluzja jest taka, że czytelnik wersji ukraińskiej czyta zupełnie, zupełnie inne wiersze, niż czytelnik polskiego przekładu. A to jest już krzywda, którą wyrządzili tłumacze poecie i jego twórczości. Poecie, którego sama bardzo doceniłam dopiero po zapoznaniu się z oryginałami. Z tego powodu pozwoliłam sobie na tak surowe (tak, wiem, że miejscami zbyt surowe) ocenienie ich pracy. Pozdrawiam.

    Polubienie

  4. Owszem, tak jak Panią zezłościły przekłady zastane w PIW-owskim wyborze, tak mnie zezłościł Pani wywód i postanowiłem dać temu wyraz – z myślą, że nie mogę tego zostawić bez komentarza. Nie wiem, czy to czyste pobudki, raczej reakcja na niskie pobudki – bo o ile akceptuję to, że o sobie albo dobrze o innych można pisać pięknie albo brzydko i to jest ok, to żeby krytykować innych, pisać o nich z wyższością, deprecjonować ich pracę podczas gdy sami nie mogą się bronić – i jeszcze robić to ułomnie – do tego trzeba mieć złe intencje (albo być zepsutym dzieciakiem bez szacunku do ludzi). Jeśli i moje intencje są złe, cóż – dobrze trafiłem.

    Polubienie

  5. Chyba czegoś Pan nie zrozumiał. Ja się w żadnym momencie nie usprawiedliwiam. Pisałam o studiach głównie w kontekście wyboru akurat tego tomiku, a nie innego. Dzisiaj nie napisałabym tej krytyki w takim S T Y L U (manierze, języku), po prostu, ale to nie znaczy, że się jej wstydzę. Dalej uważam, że tłumaczenia zawarte w „Księdze Lwa” są nietrafione. Nadal zgadzam się z postawionymi tezami, bo ilość błędów, i to zupełnie banalnych, jest rażąca. Żałuję samej formy, ale dzisiaj użyłabym tych samych przykładów.

    Nie do wiary, faktycznie okropny ten imiesłów, spalę się ze wstydu. Jeżeli to przez niego nie zrozumiał Pan sensu całej wypowiedzi, proszę we mnie rzucić kamieniem. Szkoda mi czasu na kilkukrotne czytanie odpowiedzi do komentarzy, tak samo jak na poprawianie stylu starych artykułów, z których założeniami się do dzisiaj zgadzam. W krytyce akurat nie to jest najważniejsze.

    Nie jestem nieomylna, pisząc cokolwiek, tak samo jak cokolwiek krytykując – muszę się z tym
    liczyć. Jeżeli coś mi Pan będzie chciał udowodnić, czegoś się uczepić, to zapewniam, znajdzie Pan więcej przykładów, aby to zrobić.

    Coś wyczuwam, że jednak Pan nie pisze tego z troski, czystych pobudek, a jedynie szuka miejsca, aby się wyzłośliwić.

    Polubienie

  6. Przepraszam, ale replika bez sensu. Wszystko jedno, kiedy to zostało napisane – opublikowane zostało właśnie teraz. Kto wie, być może Tadeusz Chróścielewski albo Tadeusz Hollender tłumaczyli Antonycza w ramach ćwiczeń translatorskich na studiach – czy to ich usprawiedliwia?? :D Czepiałem się do tej pory tylko translatoryki, ale teraz sprawa przejechała w tereny etyki – mam wstrząsające podejrzenie, że gdyby opublikowała Pani tutaj jakieś przekłady i ktoś, mniej lub bardziej trafnie, by je zjechał, to mogłoby się okazać, że tak właściwie, to robiła je Pani w ramach kursu językowego, gdzieś pod ławką, w kwadrans, więc nie żeby starannie, no i lektorka bardzo dobrze je oceniła, tak że błędem było tylko to, że Pani tych wszystkich okoliczności nie wyłuszczyła od razu. Czy to jest odpowiedzialność za własne, upubliczniane, słowo? Jeśli się nie zgadzamy ze starymi tekstami, bo dziś jesteśmy mądrzejsi, to albo je poprawiamy, albo ich nie publikujemy – względnie, liczymy się z krytyką. To „liczenie się”, które Pani teraz zaprezentowała, jest markowane. Podobnie jak zyskana podobno świadomość językowa (proszę się zastanowić nad użyciem imiesłowu w drugim zdaniu swojej odpowiedzi). Rzecz nie w puryzmie – trudno chyba uznać moją narrację za purystyczną :) – rzecz w świadomości.

    Polubienie

  7. Bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na krytykę krytyki – oczywiście z większością zarzutów muszę się dzisiaj zgodzić. Tekst był pisany prawie dwa lata temu i od tego czasu, zdobywając doświadczenie i ogładę, wiele się zmieniło.

    To prawda, tej krytyce (a raczej jej autorce) na dany czas brakowało pokory i trzymania nerwów na wodzy. Nie zdecydowałabym się dzisiaj na tyle złośliwości, która niewiele wnosi. Postanowiłam jednak upublicznić ten artykuł w takiej formie, w jakiej został napisany, licząc się z możliwością wielu zastrzeżeń.

    Odnośnie języka polskiego – dzisiaj już nie mam zwyczaju pisać „iż; bowiem; ów; gdyż”. W międzyczasie zwróciłam uwagę na sztuczność takiego języka, kiedy poprzez ćwiczenia przekładowe zwiększyła się też jego świadomość. Nie wstydzę się tego, wydaje mi się to zupełnie naturalne. Nie da się uczyć i rozwijać bez popełniania błędów. Nawet puryści nie mogą wiedzieć wszystkiego. Oczywiście, nie zmienia to faktu, że ma Pan rację, ale wystarczyło zaznaczyć problem – szkoda tracić czasu na równie bufonowate, jak kiedyś moje, tyrady. ;-)

    Tekst został napisany na studia – nie mam w zwyczaju gorąco dyskutować na temat przekładów sprzed 30 lat. To było ćwiczenie, zresztą bardzo dobrze ocenione przez prowadzącą zajęcia – dlatego podjęłam decyzję o publikacji.

    Zajęłam się Antonyczem właśnie dlatego, że według mnie zasługuje na dobre tłumaczenie, szczególnie ostatniego tomiku „Rotacje”. Zaskoczę Pana – podczas pisania tej krytyki, przekładałam sama dla siebie poszczególne fragmenty wierszy, zwłaszcza wtedy, kiedy twierdziłam, że widzę lepsze rozwiązania. Kilka wierszy przetłumaczyłam w całości, w zupełnie innym celu. Nie widzę problemu, aby się nimi podzielić, kiedy znajdę trochę czasu, aby stworzyć spójny zestaw.

    Jeszcze raz dziękuję za komentarz, wszystkie uwagi przyjmuję i postaram się już więcej nie grzeszyć. ;-)

    Polubienie

  8. Skoro jest do tego forum, to wykorzystam je na krytykę krytyki przekładu :). Wychodzę z założenia, że aby pozwolić sobie na taką barańczakową translatologiczną bufonadę, to trzeba się do niej przyłożyć oraz mieć podstawy do wydawania sądów (w skali geniuszu choć na ćwierć barańczaka :)). Tymczasem tu obu tych czynników zabrakło – i żeby Autorka, parafrazując, „nie miała spokojnego sumienia na tyle, aby krytykować dalej” wystosuję kilka uwag – może złośliwych, bo jestem rozjuszony, ale w sumie życzliwych – bo czytać (przekłady) krytycznie i wnikliwie zawsze warto, ale tym bardziej warto robić to z pokorą.

    Po pierwsze – proszę popracować nad językiem polskim. Nie „wydanie z twórczością”, a „wydanie twórczości”, jeśli już. Nie „rodzimy przekład” (to byt w naturze nieistniejący), a „przekład na rodzimy język” (jeśli już, bo i tak brzmi to pretensjonalnie). Nie można mieć, na Boga, „koncepcji na”. Przed „z których”, „co robi” oraz „czemu” stawiamy przecinek. Nie stawiamy go w zestawieniu „dlatego że”. Ilość użytych, brzmiących do bólu nienaturalnie, słówek typu „iż; bowiem; ów; gdyż” nie świadczy dobrze o – dla tłumacza niezbędnym – wyczuciu użycia rodzimego języka. Brzmi to jak barokowa stylizacja, podczas gdy tekst krytyczny powinien być klarowny i neutralny. Nad składnią też warto popracować (pięć dopełniaczy w jednym zdaniu składowym nie czyni całego zdania ani jasnym, ani inteligentnym).

    Nie twierdzę, że Autorka zupełnie nie ma racji. Zgadzam się zwłaszcza z tym, że PIW-owskie tłumaczenia są przesadnie upoetyzowane, podczas gdy walorem oryginału jest często prostota. Brakuje mi jednak odrobiny rozsądnej tolerancji wobec faktu, że tak się kiedyś przeważnie tłumaczyło – zapatrując się w bogactwo polszczyzny i bieżącą manierę literacką podciągało się teksty obcojęzyczne na poziom, dajmy na to, Przerwy-Tetmajera. Gdyby jednak o każdym takim przypadku sprzed 30 lat gorąco dyskutować, to nie starczyłoby czasu na przekładanie – choćby powtórne starych książek. Czy jednak na pewno Bohdan Ihor Antonycz jest tego dzisiaj wart? Może Autorka zechce przetłumaczyć choć kilka utworów w całości i pokazać je światu w zestawieniu z oryginałami? Chętnie sprawdziłbym, czy dysponuje takim idiomem translatorskim, że w jej przekładach „widać pomysł”.

    Podsumowując – w zaprezentowanym tekście świetnie „słychać ten szum i suchość” (szum – informacyjny, bo bałagan językowy utrudnia skupienie się na treści, a suchość – dowcipu, bo cięta krytyka przeradza się w krytykę kuriozalną).

    Polubienie

Co myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s