Tekst ukazał się w 46. numerze kwartalnika „sZAFa”.
__________________________________________________
Zatrzymałem się w pobliżu jeziorka, wbijając wzrok w różowe rybki, które lawirowały między gałązkami wierzby, a niektóre z nich nawet skubały srokę za ogon. Nagle czyjeś silne ręce zwarły się na mojej szyi i ścisnęły gardło, zabrakło mi tchu, i zachrypiałem, spazmatycznie wczepiając się palcami w niewidzialne ręce. Sroka zaskrzeczała i pierzchła. Naprężyłem się
i błyskawicznie szarpnąłem w dół całym ciałem tak, aby nieznajomy nie zdołał mnie
utrzymać, i moja głowa wyśliznęła się z jego rąk, aż zapiekły uszy. I w chwili, kiedy odwróciłem się, żeby zobaczyć kto to, sen pierzchł jak ta sroka.
Obudziłem się z uczuciem bólu w gardle, w oczach szkliły się łzy.
– Ktoś czyha na ciebie – wyjaśniła Ylajali.
Uspokoiłem się, bo nie wierzyłem, że ktoś mi zagraża, chociaż…
Następnej nocy śnił mi się park, spacerowałem między drzewami, i podobnie, czekałem na kogoś. W pewnym momencie mój wzrok uciekł w bok i wyłowił ciemną postać za krzakami jaśminu. Instynktownie zszedłem ze ścieżki i udałem się w inną stronę, cały czas zerkając w tamto miejsce. I postać rzuciła się za mną w ślad. Też zacząłem biec, ale możliwe, że niewystarczająco szybko, bo obcy mnie doganiał. Gnałem już ze wszystkich sił, ale nogi były jak z ołowiu, nie słuchały. Już czułem jego urywany oddech za plecami i krzyknąłem. Tuż-tuż jego ręce miały zewrzeć się na gardle.
W tej chwili obudziłem się. Znowu były i łzy w oczach, i pot na czole.
Co noc nad ranem śniło mi się jedno i to samo, i za każdym razem budziłem się, szczękając zębami, oblany zimnym potem. Szyja bolała tak, że trudno mi było przekręcić głowę. To nie mogło trwać w nieskończoność. Choć niezbyt dobrze przyjrzałem się twarzy mojego oprawcy, to jednak od razu rozpoznałbym go; każdy jego ruch znałem jak swój.
Pewnego dnia sam poszedłem go śledzić, zabierając ze sobą maleńki, ostry tasak, którym ćwiartowaliśmy kości. Mżył deszcz, było pochmurno i odrażająco. Wysiadłem z tramwaju obok parku, i w tym miejscu przeobraziłem się w lisa, który węszy zdobycz. Wszystkie sny o moim prześladowcy toczyły się w tym parku. Postawiłem kołnierz i nisko na oczy nasunąłem kapelusz.
Uważnie przypatrywałem się każdemu krzewowi, każdemu pniu drzewa, za którym mógł zaczaić się mój oprawca.
W parku było pusto i nieprzyjemnie niczym w brzuchu zdechłej żaby. Piasek chrzęścił pod nogami i starałem się stąpać ostrożnie.
Coś mi mignęło w kąciku oka, zatrzymałem się i zobaczyłem, jak przysiadł na ławce. Trudno byłoby go zobaczyć, gdyby nie ten gwałtowny ruch. Przez chwilę spoglądałem na niego, siedział niezmiennie kucając, i możliwe, że szczękał zębami. Wtedy ruszyłem na niego.
W prawej ręce ściskałem tasak i odczuwałem niesamowitą odwagę. Ona mnie uskrzydlała, to było nieznane mi wcześniej uczucie, i aby przedłużyć te błogie chwile, szedłem niespiesznie, jakbym płynął w plazmatycznym powietrzu. Jednak oprawca nie wytrzymał psychicznego
ataku i, jak zając, w podskokach rzucił się wzdłuż jeziora.
Podchwycił mnie wiatr i poleciałem za nim, wymachując tasakiem, a za plecami trzepotały szare skrzydła płaszcza.
Dogoniłem go bardzo szybko, zbyt szybko, żeby zdążyć się nacieszyć zwycięskim prześladowaniem i zrozumieć, że właśnie tego mi brakowało przez całe życie – świadomości prześladowcy, potężnego, podstępnego i bezlitosnego zwycięzcy. Moja dusza pragnęła krwi, ślina kipiała w ustach, aż chciało się zębami wczepić w kark i nie odpuszczać dopóty, dopóki nie ściecze jucha. Już czułem w ustach jej smak, który upajał mnie i pobudzał, aż nie mogłem powstrzymać gromkiego ryku i pozwoliłem, aby wyrwał się swobodnie. Przerażone wrony wzbiły się w powietrze, a z gałązek posypały się żółte liście.
Tak nadchodzi jesień…
Machnąłem toporkiem i z rozbiegu wbiłem go głęboko w potylicę mojego wroga. Głowa rozłupała się i buchnęła z niej gęsta para.
Toporek utknął w roztrzaskanej głowie i nerwowo podrygiwał. Ciało upadło paskudnie niby krowi placek. Wesoło się zaśmiałem i postawiłem nogę na piersi pokonanego. Wszystkie drzewa radośnie gruchnęły jednogłośnie – „Hurra!”.
Ale w tej chwili zaczęło dziać się ze mną coś niemiłego i dziwnego – poczułem, jakbym był cukrem, który rozpuszcza się w kawie; cukrem, który traci swoją cherubinową, niewinną barwę.
To był właśnie ten moment, kiedy sen się skończył i mój oprawca obudził się. Podniósł się na łóżku, przetarł oczy, spojrzał na zegarek i krzyknął do kobiety, która krzątała się w kuchni:
– Woda się zagotowała?!
– Tak! A co?
– To zrób mi kawę.
Kiedy przyniosła mu kubek, usiadł na łóżku i zaczął głośno stukać łyżeczką, czekając, aż rozpuści się cukier.
_________________________________
Jurij Wynnyczuk – ukraiński pisarz ur. w 1952 r. w Stanisławowie; nazywany na Ukrainie „ojcem czarnego humoru”. Prześladowanie (Переслідування) oraz Nieproszeni (Непрохані) to dwa opowiadania, które ukazały się w książce Hy-hy-y (Ги-ги-и, 2007).