[tekst ukazał się w 45 numerze kwartalnika „Szafa” (grudzień 2012)]
TYTUŁEM WSTĘPU
„Pełna krew” – istnienie podane dożylnie, ze wszystkimi jego wymiarami. Białe i czerwone krwinki, płytki krwi, osocze, które transportują z jednej strony tlen, a z drugiej – mocznik. Ciągłe lawirowanie pomiędzy życiem i śmiercią, ich powolne mijanie się, potem tańczenie w parze; krok do przodu, dwa do tyłu.
Tom Łukasza Jarosza może być pomocny przy transfuzji, bo ta krew pełna jest zarówno dzieciństwa, jak i silnej dojrzałości; kompletna. Wiersze pisane z czułością. Rejestr prostych, codziennych rytuałów, ale też korespondencja z transcendencją, modlitwą. „Pełna krew” to wieś pełnokrwista, oddana z detalami, które podmiot liryczny możne dostrzec jedynie dzięki temu, że czas tutaj jakby płynie wolniej. Wszystko dzięki symbiozie z florą i fauną, poddaniu się ich rytmowi dnia. Chronienie koncentratu życia, ujęcie czasoprzestrzeni w nawias – oddanie się prostocie, filozofii ciszy i spokoju, ale nie stagnacji.
Doskonałym odzwierciedleniem zawartości tomu Jarosza jest motto z autobiograficznej książki „Dymy nad Birkenau” Seweryny Szmaglewskiej, opisującej jej pobyt w lagrze Auschwitz-Birkenau w latach 1942-1945. Sam cytat, mimo iż zaczerpnięty z utworu napisanego prozą, głównie poprzez rymy wewnętrzne, mógłby spokojnie egzystować jako pełnowartościowy kawał mimetycznej poezji. Trochę podobnej do tej, jaką wyraża się Jarosz, czyli bez wielkich ozdobników, niejednoznacznych metafor – bez tego, co zbędne. Przecież liczy się moment, detal, zbieg okoliczności.
Wydawałoby się, że „Pełna krew” koresponduje z „Dymami nad Birkenau” dosyć umownie, natomiast tak naprawdę świat, który stworzył Jarosz jest pewnego rodzaju obozowiskiem koncentracyjnym. Jego pejzaż zawiera wszystko to, co ma do zaoferowania natura. Do tego prości, czyści, niezepsuci ludzie, którzy podporządkowani są porom roku; zorganizowani od poranku do wieczora poprzez siłę wyższą i nieubłaganą – przyrodę.
SZKIC WŁAŚCIWY
* * *
Lato roztrzaskane o maski samochodów[1], które topią się i deformują jak zegary na obrazach Salvadora Dalego. Słońce w pełni, ulice usmażone na ziemnej patelni. Pora roku, kiedy budzisz się i zasypiasz, patrząc w ogień przeplatający polana. W tym ogniu trzaska bukiet, zakurzony wieniec z szyszek, który odziedziczyłem w spadku. Nadeszła nowa dekada i kolejne odświeżanie wnętrz.
Jeszcze pamiętamy czas, kiedy lato przygotowywało się do drogi, rozprostowywało kości, z trzaskiem przesilało się nad głową: w topolach, w drutach elektrycznych. Nim zdążyliśmy się obejrzeć, schodzić kupione na ten sezon lekkie obuwie, już siedzieliśmy w ogrodzie oparci o soczyste drzewa, gdzie dalekie słońce mocno grzało mimo nadchodzącej jesieni. Wołaliśmy wniebogłosy w niebo głosy, że życie ponad miłość życie ponad miłość – jak mantrę, refren na cześć, bo można żyć bez miłości, ale miłość nie może istnieć bez ramy, którą jest życie.
* * *
Życie jak to – w końcu przychodzę do tej kobiety, by znów przynieść jej w wiaderku węgiel z piwnicy, odkurzyć dywany. Życie jak to – proza pisana językiem prostych czynności. Okazywanie miłości nie poprzez słowa, a pracę. Czułość, kiedy żona przynosi mi obrączkę, którą zostawiłem na umywalce.
Pamiętam pewną dziewczynę, z którą uciekaliśmy przez dziurę w siatce, by za krętym lasem, na murku przy kapliczce, jeść dzikie gruszki i jabłka. Wtedy była wolno rosnąca młodość, witalność inna niż ta, spontaniczność, która wynikała z nieświadomości konsekwencji. Szybko tętniący krwiobieg. Wieczorami zabierała mnie do swojego pokoju, pośpiesznie pokazywała cipkę, i pamiętam te pierwsze wprawki w dojrzewanie; moment, kiedy pierwszy raz poczułem, że jestem mężczyzną.
Pamiętam młode, przyjezdne dziewczyny, ich nieporadność, pokraczność, gdy skaczą z pomostu. I jeszcze to, że nie zabierają z sobą śmieci. Ten okres szczenięcy, kiedy jeszcze się jest ślepym lub już tylko krótkowzrocznym. Powiedz, dlatego na starość kupuje się zazwyczaj okulary do dali?
* * *
Śliski język powietrza zliże nasze twarze. w każdą stronę, po łąkach, polach, rozniosą nas uparte, sypkie mrówki. Z piachu powstaliśmy, więc powinniśmy się otrzepać i pójść dalej, dalej ginąć, najlepiej w przyrodzie, dopóki nadejdzie ów czas, ÓW CZAS, i uczynimy jak ten ślimak, który porzuca muszlę, by nagi uschnąć wśród kamyków. Będziemy się tłuc jak ćma o ścianki klosza, dopóki nie spłoniemy. Dopóki śmierć nie oswoi nas na tyle, abyśmy się mogli bez walki poddać. Bo tylko śmierć jest sprawiedliwa. Tylko śmierć – gdy zamykam oczy, widzę każdego z was, pojedynczo, który niesie swój grób. Spękany i suchy. Czasem nie trzeba koincydencji, wypadku, żeby stracić kontrolę. Czasem wystarczy twarz wytarta poduszką do białości, sztywnienia kości. Twarz wciśnięta w sen na tyle głęboko, by się już nie obudzić.
Zdarzają się też niespodzianki jak ta – żona dostała dziś list z daleka. Od kobiety, o której myślała, że już dawno nie żyje. Niezliczona ilość przypadków, kiedy można umrzeć już za życia. Zapomnieć się rozwijać, zatrzymać rozrastanie w barkach (ludzie w podeszłym wieku zawsze mają szerokie, chyba dlatego, że dźwigają wielki i ciężki bagaż doświadczeń). Utracić sens i zrezygnować jak ten, któremu nagle w źrenicach zatrzepotała wrona i runęła w niebo, w drastycznym locie do wewnątrz albo donikąd. Później przed światłem w otwieranym obok oknie zmrużył oczy, w których nie było już nic. Jakby życie było tylko niedopowiedzianą śmiercią.
To było tego dnia miesiąca, kiedy żona zawsze obcina mi włosy, zbiera je w garść i wrzuca do ognia. Ten gest niszczenia, śmierci i zmartwychwstania jest tak powtarzalny i zwykły jak głód, pragnienie letniego dżdżu. Przed snem wyszliśmy na spacer. Korytarz wyłożony trutką. Na chodniku chrzęst deptanych gadów i piór oraz owadzi pancerz w bieżniku buta. Była zima, dzieci rzucały śnieżkami jak z moździerzu. Strzelały na oślep, też do tych, co chcieli się poddać. Padłem, jeszcze nigdy moje usta nie były tak blisko ziemi.
* * *
Zbliżały się święta Bożego narodzenia, białe pola poprzecinane były śladami dzikich zwierząt. Pamiętaj, one zostawiają ślady na bezpiecznych drogach. Pamiętaj, człowiek może ufać śladom zostawionym przez zwierzęta. Do muru zbliżają się dwie sarny – w nocy będą skubać z nagrobków świeże bukiety i wieńce. Karmią się tym, co umarłe, z czego już nie ma pozornie pożytku. Karmią się śmiercią, aby nic nie ginęło w przyrodzie. Słyszysz to ze schroniska szczekanie, wycie zmarzniętych psów? Chodźmy je nakarmić. W tym roku zaraza wykończyła wszystkie króliki, musimy ochronić te bestie, które jeszcze można.
Później cierpliwie i uparcie odrywamy mięso od kości, jakbyśmy nie przyjmowali do świadomości, że to, czym się zajadamy, kiedyś żyło, kiedyś pasło się na naszych polach. Nadawaliśmy temu imiona, jakby było przyjacielem, a nie tylko przyszłą potrawką. Kroimy pieczeń, wpatrując się w kołyszącą się za oknem kostkę słoniny na jabłoni. Hipokryzja?
Pamiętam, był taki dzień, kiedy rotmistrz wciąż krzyczał: zabijcie ranne konie. Zrywał z siebie ogień. Wiedziałem, że zwierzęta potrzebują mnie, aby ukrócić ich zdychanie w bólu, a mimo to czekałem na tych, którym łatwiej się zabija. On wciąż krzyczał: zabijcie ranne konie. Nie słuchałem, choć byliśmy jak bracia: odwiedzał mnie, gdy pilnowałem pasących się owiec, rozpalaliśmy ogniska. Opowiadałem o miłości i śmierci jak ta: mój pies kilkanaście lat temu zjadał swoją psią kochankę, gdy zdechła w stodole.
* * *
Zawstydziłem się, bo podpatrzono mnie w trakcie modlitwy. Nigdy nie lubiłem publicznie manifestować uczuć, nie stać mnie na obnażanie, pokazywanie słabości, pięty. Nie potrzebuję dawać świadectwa tym, którzy nie są w stanie uwierzyć, że komunia nie jest po to, by się najeść. Wiem, że Bóg jest zawsze blisko tego, kto się boi, dlatego bez obaw położyłem się na cichej ścianie wąwozu, ciepłem modlitwy, z ciepłem modlitwy. Poczułem, Bóg był tuż. Zatrzymał się przy studni, zawiązał sandał. Modlitwa stała się ciałem.
Pacierz jest dla nas równie powszedni i zwyczajny jak pragnienie, jak głód. Upływający czas liczymy kolejnymi świętami, zmianą koloru stuły na barkach kapłana. Często uciekam do kościoła szukać ciszy, a potem oczyszczony wracam do domu, do kobiety. Taką ją zastaję: w kuchni, przy ściszonym radiu, wtuloną w kolędę, nad katechizmem. Pytam, czy pamięta, jak się poznaliśmy? Całowaliśmy niebo, całowaliśmy bożą głowę. Doskonale pojmujemy naszą nieważność, maleńkość we Wszechświecie. Wielość istnień świadczy o ich nieistotności. Jesteśmy niechronieni jak niektóre gatunki jeży – mamy kolce, ale miękkie podbrzusze. I Bóg takich nas zapamiętał: rozmnożonych jak gwiazdy, rozrzuconych jak śmierci. Rozsypanych niczym piach.
* * *
W jaki sposób przylegam do świata, czy świat przylega do mnie? Próbuję znaleźć miejsce w tej przestrzeni, określić granice. Poszukać ciepłego, miękkiego bezpieczeństwa. Zrobiłem z dłoni budkę, niosę w niej owada. Urządzić swój makrokosmos z naiwnością dziecka, dla którego horyzontem są piersi matki, silne ramiona ojca.
Czasem dostrzegam życie jak to – mijam walący się dom na którym rosną brzózki i dowiaduję się, jak cienka cezura oddziela nas od śmierci. Nie ma wybawienia. Nie ma ucieczek. Dzisiaj jeszcze silniej wierzę we wściekły determinizm. Wyprowadziłem się. Przez cztery dni paliłem rzeczy po sobie, jakbym umarł, jakbym sam siebie grzebał. Zmieniał stan skupienia, stan rozproszenia zamieniał na Stany Zjednoczone. Zaczynanie od nowa – z pustki.
Jedynym człowiekiem, który mógł mnie wtedy ochronić był ojciec. Pamiętam, jak kiedyś wieczorem, gdy się rozebrał, zobaczyłem, że nagle się postarzał. Czasu nie da się poskromić. Z głodu jedliśmy śnieg. Mój żołądek był coraz większy. Mój brzuch był pełen pustki. Pewność, kiedy ociec kładł rękę na moim ramieniu. Czasu nie da się poskromić. Nastał moment, że na powrót zacząłem się bać. Siła, która waliła mnie z nóg: gdy się odwracałem, nie było nikogo.
* * *
Krajobraz wiejski, gdzie płytko oddycha niebo. Tutaj jego oddech jest bardziej wyczuwalny, bo bliżej ziemi. W tej relacji nie przeszkadzają słupy, wieżowce, kominy. Przybliżamy twarze do ziemi. Każdy nad swoim drobnym krzakiem czarnej jagody. Właśnie tak, małe rzeczy, filigranowe jak owoce, które cieszą jak bezcenna znajda. To rytuały regulujące rytm dnia – noszenie drewna, mieszanie zupy, codzienne obrzędy: rano oskrobuję żerdzie, zbieram w kosze ich lepkie skóry.
Pełnokrwisty pejzaż: las wisi jak hak, a łąka szumi w płucach. Potem przegryzam gęste łyko wieczoru, i czekam – wieś zapada się w słońcu. Przeprowadzam pewnego rodzaju rekonesans, rozliczam się z przeszłością i teraźniejszością. Wiersze są nieme. Ostatnie kilka lat wypełniłem karmieniem zwierząt i dokładaniem do pieca, i byłem szczęśliwszy.
* * *
Dzisiaj zajmuje mnie życie (byłem obcy, a poczułem się swój). Męczy mnie wręcz cielesne odczuwanie istnienia, pojęcie siebie jako bryły mierzonej w centymetrach, posiadającej jakąś objętość. Człowiek powstał z piachu. Ze skorup jest na nowo posklejany. Niekończąca się droga do tego, by zdać sobie sprawę z prawdy prostej i oczywistej: jestem ciałem, mam z nim różne przygody. Wcale nie taka trudna jest technologia życia. Nasze żył napinają się, piją ciemną krew – to wiemy na pewno.
Długo zajmuje, aby zbadać, że tym, po czym drepcemy jest ciemna nakarmiona ziemia. Że wciąż tajemnicze jest jej życie, głód, pragnienia. Niesiemy w dłoniach wyciekający przez palce piach dni, i jedyne, co po nas zostanie, co zostanie zapamiętane, to obrazy, rekwizyty, od których zaczyna się moja opowieść: święta, popiół, oklaski.
[1] Wszystkie cytaty oznaczone kursywą pochodzą z tomu Ł. Jarosz, Pełna krew, Kraków 2012.