Taras Prochaśko i Ołeh Hnatiw – WCHŁONĄĆ MIASTO

© Klaudia Raczek
© Klaudia Raczek

W listopadzie, w przededniu zimy, już od piątej po południu, kiedy robi się ciemno, a latarnie jeszcze nie świecą, we lwowskim barze NEKTAR siedzą ludzie-po-pracy.

Sebastian wchodzi do środka, zamawia dwie kawy i dwa kieliszki wina. Siedzi przy stole sam, pali, a po jakimś czasie prosi barmana o podgrzanie nietkniętej kawy przy pomocy pary. Czeka.

Sebastian to dwudziestopięcioletni lwowski fotograf. Jest wysoki, chudy, ma kilka kolczyków w lewym uchu, chodzi w ciężkich wojskowych butach i płaszczu z grubego sukna. Pod nim ukrywa aparat, który zawsze ma przy sobie. Milczący, skąpy w gestach i mimice, nieogolony. Ale jego powściągliwość i spokój są ujmujące.

Odda niewypitą kawę, dopije wino razem z przyjacielem barmanem, przeprosi go za kłopot i poprosi o przełożenie kawy na jutro. Porozmawia z barmanem tak, jak m o ż n a rozmawiać z barmanem, barman będzie się śmiał – zawsze lubił Sebastiana. I być może pojutrze, popojutrze…

* * *

Pociąg z Pragi odchodzi w południe, więc Krista musiała przyjść do taty rano. Jej ojciec, Roman Baczyński, syn emigranta z Ukraińskiej Republiki Ludowej i praski profesor historii, odprawiał córkę do Lwowa.

Rozmawiali w jego gabinecie. Krista pojedzie do Lwowa, aby spotkać się z Sebastianem, którego zdjęcia Baczyński znalazł w czeskim czasopiśmie fotograficznym. Zdjęcia pokazywały ukrytą topografię Lwowa. Właśnie taki sposób myślenia i taki profesjonalizm przydałyby się do jego obecnej pracy na temat wojny o Lwów, która miała miejsce w listopadzie 1918 roku.

K. weźmie ze sobą najcenniejszy materiał – dziennik ukraińskiego dowódcy, żołnierza plutonu uderzeniowego, który zapisy najdrobniejszych operacji uzupełniał subtelnymi i nietuzinkowymi rozważaniami o wojnie w mieście. Przecież to zupełnie inna wojna. Nieznany oficer pokazał, jak niepowodzenie jednego jedynego oddziału doprowadziło do utraty Lwowa, co ostatecznie oznaczało utratę wszystkiego.

Fotografie S. jakimś cudem okazały się niemalże ilustracjami listopadowego Lwowa roku osiemnastego.

Teraz razem z K. zrobią jeszcze serię zdjęć konkretnych ulic, domów, dachów, podwórzy, bram, schodów, okien, skąd i dokąd biegli, przebiegali, strzelali i chowali się żołnierze obu stron. A Baczyński, nie wychodząc z domu, pokreśli zdjęcia i wyliczy ten decydujący moment wojny.

K. ma 23 lata, jest subtelną, spokojną, gotową na wszystko, wesołą i poważną Europejką. Baczyński wie, że K. zrobi wszystko tak, jak on.

A z S. spotka się w listopadzie w Nektarze o piątej. Tak się umówili i S. będzie czekał.

* * *

S. znowu czeka we wskazanym mieście. Teraz jest z nim mężczyzna, który prosi i przekonuje S. do wzięcia jednego trudnego zamówienia. Tym razem znowu im są potrzebne zdjęcia wykonane teleobiektywem z lotni. Należy sfotografować bocznicę tak, aby było widać oznaczenia na wagonach. Dodatkowo możliwe jest to tylko w nocy, a więc przy pomocy noktowizora. Taką pracę we Lwowie może wykonać jedynie S.

Ale tym razem S. konsekwentnie odmawia, może nie z powodu niechęci do ponownego pracowania z tymi ludźmi, ale dlatego, że zaangażowany jest w plany Baczyńskiego.

* * *

W pociągu Praga-Moskwa K. jedzie razem z lwowianinem, który wraca z festiwalu muzyki undergroundowej.

K. opowie mu o swojej pracy. Jest socjologiem-dziennikarzem, zajmuje się przestępczością zorganizowaną jako zjawiskiem socjologicznym. Niedawno wpadła na trop ukraińskiej mafii w Pradze. Jeden z nich, consigliere lwowskiej grupy, intelektualista i esteta, sam zaproponował K., że zostanie jej przewodnikiem i opiekunem w badaniu lwowskich struktur. Wiedział, że pasja K. nie wkracza w sferę konkretnych faktów, nie niesie żadnego niebezpieczeństwa dla organizacji. Dla niego to jest gra. Ona po prostu nie może przekraczać granic, bo wtedy nie będzie ryzykował, aby ją ochronić. Muzyk, którego wszyscy we Lwowie nazywają Mochnaty, zna z ulicy niemal wszystkich i teraz stara się opowiedzieć K. wszystkie miejskie legendy o jej nowych znajomych.

* * *

S. jest w Nektarze. Wchodzi tam K. Ogląda salę i niemal nie zatrzymując się, podchodzi do stolika S., a ten wstaje, kiedy ona jest jeszcze daleko. K. nie wie, jak wygląda mężczyzna, z którym ma się spotkać, jednak oboje się rozpoznają. S. zamówił już kawę i wino dla K.

K. od razu zaczyna mówić. Opowiada, jak go rozpoznała. On milczy i słucha. Powie bardzo spokojnie i delikatnie, że K. przyjechała w porę. Że właśnie 4 listopada siedemdziesiąt lat temu rozpoczęły się naprawdę interesujące wydarzenia. Tylko wtedy było więcej śniegu. Listopad był pomylony.

Jeszcze powie o tym, że Lwów musieli zakładać szczęśliwi ludzie i zapewni K., że ona również będzie tutaj szczęśliwa. Kiedy K. zaczyna mówić o sprawie, on odnosi naczynia, zakłada płaszcz i prowadzi ją na dwór.

* * *

Idą już przez oświetlone miasto. K. jeszcze kilka razy będzie powracać do pytań dotyczących pracy, ale S. będzie pochłonięty swoimi myślami. K. nie rozumie wieczornego Lwowa, nie wie, dokąd idą. Boi się nocy, ale zaufała S. i przestała pytać o byle co. A ten bierze jej rękę i chowa do kieszeni płaszcza. Wdrapują się na górę, do Cytadeli. K. bardzo pewnie i swobodnie pokonuje wszystkie przeszkody. Za każdym razem S. proponuje jej pomoc, której ona właściwie nie potrzebuje, ale nigdy nie odmawia.

Kiedy wychodzą na górę i S. pomaga jej wejść na betonowy wał, K. rozumie, dlaczego tutaj przyszli. Stąd ogarnięty mgłą Lwów wygląda jak niedzisiejszy. Póki K. przeżywa to, co widzi, S. stojąc z tyłu zaczyna mówić tak, jakby początek monologu był po prostu niesłyszalny. Pokazuje, jak przebiegały linie frontu pośród ulic miasta, jak strzelali z okien w okna naprzeciwko, jak przemieszczali się po dachach i wreszcie w którą stronę poszli. K. czuje tę opowieść jak dotyk. S. przerywa swój wywód pytaniem, gdzie K. będzie nocować (wie, że do hotelu iść nie warto i zaprasza ją do siebie, bo to blisko).

* * *

Wstępują do mieszkania S., które jest jednocześnie ogromnym studiem i laboratorium. Na ścianach znajdują się powiększone fotografie. Nawet się nie rozbiorą. Cały wieczór będą przechodzić od stołów do szaf, stelaży, sznurków z rozwieszonymi fotografiami, całymi ich seriami. S. pokaże setki swoich prac, zleceń, eksperymentów, prób, zdjęć artystycznych. Tam będzie w s z y s t k o.

S. bierze do rąk fotografię za fotografią. K. stoi obok, słucha. On jest w swoim żywiole, może zrobić cokolwiek. A ona jest po prostu pod wrażeniem tego, co zobaczyła. Teraz nie jest w stanie mówić, czego S. nie zauważa, ciągnąc dalej swoje. Takiej jakości, wizji i pojmowania, takiego poziomu się nie spodziewała, to dla niej zupełnie nowe podejście.

S. pokazuje serie zdjęć dotyczące różnych skomplikowanych zamówień – mikrofotografie przekrojów cytologicznych, badania architektoniczne, zdjęcia dla konserwatorów, leśników, podręczniki ornitologiczne, zdjęcia z lotni dla etologów, prace socjologiczne ukrytą kamerą, portrety roślin, kryminologiczne fotośledztwa. To wszystko to okresy jego życia. I K. widzi, że każdy z tych okresów był dla S. innym pełnowartościowym bytem. Cały czas K. uważnie wpatruje się w niego, obserwuje jego ręce, zmiany wyrazu oczu, przygląda się artykulacji, czasem odtwarza wargami pojedyncze wyrażenia S.

Potem przerywa mu i mówi coś o wszechmożliwości życia, o paradach możliwości, o tym, co zostało wybrane i tym, czego nie można wybrać, co rodzi nostalgię.

Może nawet teraz S. patrzy na nią jak na wyjątkowe zdarzenie w swoim życiu. Bo wszystko, co ona powiedziała – kiedyś pomyślał on, i wszystkie fotografie są właśnie o tym.

Teraz mogą wymyślić grę. K. będzie sama wybierać zdjęcia i opowiadać, w jaki sposób zostały zrobione. S., siedząc na stole i paląc papierosa za papierosem, będzie się tylko podśmiechiwał i mówił czy tak, czy nie, czy niemal tak, czy zupełnie nie. Promienieje. Zafascynowany przyjmuje ją pocałunkiem w czoło. I jej zapach jest jak dawna nostalgia za tym, co nie zostało wybrane.

Pokaże jej wszystkie zakątki domu. W przedziwnej kuchni przygotuje swoje tajemnicze grzane wino i nauczy pić rum z owocami kaki.

Przesycony słońcem poranek zastanie K. na starej ogromnej kanapie, ubraną w dwa płaszcze, śpiącą. A S. na rozłożonym na podłodze materacu, z opartą o kaloryfer głową czyta polski kryminał.

* * *

Są w różnych miejscach Lwowa. Za każdym razem wybierają pole widzenia – podwórze, dom, okna, przejścia, dachy, ulice, pagórki – kierując się odpowiednim akapitem dziennika. Wybierają długo (czasem jeszcze dłużej fotografują), wcześniej oglądając wszystkie szczegóły krajobrazu. K. trzyma dziennik w rękach, czyta na głos, a S. orzeka, co to ma być. S. fotografuje ze statywu.

Za każdym następnym razem udział S. w wyborze zwiększa się. Wkrótce zabiera dziennik i pracuje niemalże sam. K. się to podoba. Jest wesoła, bezpieczna. Od czasu do czasu jedzą przepołowione jabłko, piją z butelki koniak, palą. Czasami siedzą długo na przysypanej szronem czy liśćmi ławce obok ustawionego aparatu fotograficznego i mówią o czymś innym.

Później S. zrobi kilka zdjęć tak, żeby najistotniejszą w kadrze była różna K. Aby to zrobić, wystarczy troszkę przekręcić aparat, K. nawet nie zauważy.

Za którymś razem S., który cały czas starał się zbliżyć kadr do wizji listopada roku osiemnastego, przekona K., że tego zdjęcia nie da się teraz zrobić. Wtedy, w osiemnastym roku, był tutaj śnieg. Trzeba poczekać na śnieg. K. niezbyt rozumie sens argumentów S., więc ten prowadzi ją do muzeum przyrodniczego.

Po drodze wstąpią do Hotelu George, miną wszystkie przedpokoje, sale i salki, znajdą się w kuchni. S. tam znają. Przysmażą grzanki bezpośrednio na ogromnej płycie. Wtedy S. znajdzie wino, kieliszki, gdzieś przygotuje kawę. Zjedzą obiad pośród kucharzy i tych, którzy pracują na zmywaku. S. będzie niepoważny, będzie opowiadał o różnych sposobach prostego życia we Lwowie, o lwowskich mitach. Dla K. to wszystko jest ogromnie ciekawe i egzotyczne. Na koniec S. zbierze wszystkich kucharzy i śmieciarzy. Między nimi umieści K. i zrobi zdjęcia.

* * *

Muzeum przyrodnicze było już zamknięte, ale dla S. je otworzą. Razem z K. błądzą pośród zwierząt, roślin i ptaków, używając do tego niezliczonej ilości niezauważalnych drzwi. Przechodzą przez pokoje, już puste, gdzie pracują botanicy, entomolodzy oraz herpetolodzy. Na biurkach leżą pozostawione do rana liście przeznaczone na zielnik, larwy, mikroskopy, naczynia laboratoryjne.

Gdzieś na poddaszu, za zaśnieżonym wewnętrznym balkonem znajduje się pokoik Tarasa. Zastają go na miejscu. T. suszy mchy. To dawny przyjaciel S., który jest po prostu w porządku.

T. przyniósł fenologiczną księgę z listopada 1918, jest znawcą archiwów. Wkrótce dokładnie się dowiedzą, jak wyglądał każdy dzień tego listopada i w jaki sposób teraz fotografować.

Później zjawia się zmarznięty Mochnaty. Jest ich trzecim ogniwem.

* * *

Mochnaty jest wielki i brodaty; ma włosy spięte w kucyk, w uchu masywny kolczyk. Ma na sobie jakieś półmilitarne rzeczy, prawie że kolumbijskiej armii.

Całuje wszystkich, nie wyjawiając znajomości z K., a S. opowiada mu o niej. K. trochę wstydzi się za to, co naopowiadała M. w pociągu, ale widzi, że o tym nikt nie będzie mówił.

M. jest głośny, zabawnie żartuje, nieustannie przeklina. Cały czas chodzi, nie może usiedzieć. Wszyscy wypełniają się jego energią. Wtedy proponuje swój plan.

Wybiegają z muzeum.

Przyjdą do domu Tarasa. To stara lwowska willa. Tam wypiją byle co w pośpiechu. W szafach Tarasa jest całe mnóstwo starych ubrań. Poprzebierają się w dziwaczne kostiumy. Dołapią jeszcze jakąś butelkę i pojadą do miasta odrestaurowanym dżipem Tarasa z czasów drugiej wojny światowej. Bałagan, bachanalia i orgia. Dżip jest odkryty, jest w nim zimno. Cały czas trzeba krzyczeć, ruszać się, tańczyć do reggae i pić. M. cały wieczór pali marihuanę – jointa za jonitem. Dowodzi imprezą.

Będą jeździć do restauracji, szokując publiczność, będą wypijać kolejne dawki alkoholu. M. będzie się bawił w zastraszanie bandytów i wyrzucanie zza fortepianu grajków.

A S. i K. z każdym następnym obrotem uczty coraz bardziej wypadają z orgii, są w różnych narożnikach, rozdzieleni, ale jednak razem. Tylko we dwoje.

Jeszcze w nocy wszyscy jadą tam, gdzie pracuje M. – do parku rozrywki. M. uruchamia karuzele, diabelskie koła, huśtawki, samochodziki elektryczne, zaświeca wszystkie światła, wszystko puszcza w ruch. Wszyscy cieszą się jak dzieci, na zimnym i zaśnieżonym cyrkowisku ręce przymarzają do żelaza.

Na diabelskim kole S., oddzielony od K. kilkoma kabinami, fotografuje ją z lampą błyskową – najpierw z dołu, potem na równym poziomie i od góry. W świetle lampy widzi, że wszyscy są na wysokości Cytadeli, która znajduje się tam, za drzewami, więc K. została sfotografowana na tle murów, strzelnic i wałów.

Fala radości nagle opada. Wszyscy są zamyśleni, ale jest im dobrze. Jadą cicho przez nocne miasto. T., nie konsultując tego z nikim, przywozi ich na Cmentarz Janowski. Tutaj jest najwięcej śniegu w mieście. I wrażenie gęstego lasu.

Przyjdą na grób Antonycza. M. z namaszczeniem nabije długiego papierosa. Teraz zdążą zapalić wszyscy. Gdzieś niedaleko znajduje się grób generała Myrona Tarnawskiego. Na czarnym niebie widać łunę miejskich świateł.

* * *

K. jest w pokoju hotelowym. Rozumie, że to już czas, aby popracować, usystematyzować to, co już zostało zrobione. K. stara się coś robić.

Przychodzi S. Podsumowują to, co już mają i planują ostatnie zdjęcia.

Praca w mieście się nie udaje. Oboje są z jakiegoś powodu smutni. Do tego jeszcze K. się niepokoi. Kilka razy dzwoni z automatu. Dzisiejsze fotografowanie zakończyło się bardzo szybko. K. spieszy się do hotelu, gdzie ma zaplanowane spotkanie. S. ją jeszcze odprowadza, coraz trudniej jest mu zostawać bez niej.

W barze Inturystu czeka na nią młody przystojniak. S. go nie zna, ale wie, że należy do półprzestępczego światka. Wypijają we troje kawę. Chłopak zachowuje się bardzo ekspansywnie. Oprócz tego jest dosyć miły i sympatyczny, bardzo gadatliwy. K. reaguje na niego tak samo otwarcie, jak swego czasu na S. To jest jej cecha charakterystyczna. A S. zaczyna się bać o K. Wie, że to wszystko wiąże się z jakimś niebezpieczeństwem. Jedyne, co stara się zrobić zanim pójdzie, to zademonstrować chłopakowi, że K. jest pod jego ochroną.

S. stoi tam, gdzie kończy się placyk przed hotelem a zaczyna park. Widzi jak K. z chłopcem wychodzą przez drzwi i wsiadają do samochodu, który nie mógłby należeć do byle kogo. Jeszcze widzi, jak w ślad za nimi rusza auto z tymi, o których S. wie tyle, że są ochroniarzami intelektualisty consigliere (S., kiedy jeszcze zaczynał, robił mu jakieś zdjęcia za podwójną stawkę).

* * *

K. będzie słuchać muzyki, palić i oglądać wieczorny Lwów. A chłopiec będzie opowiadał mnóstwo ciekawych historii, będzie żartował i dbał o to, aby K. było jak najlepiej.

I jej naprawdę było nieźle, a chłopiec wydawał się całkiem miły. Nawet zaproponował jej, aby nie jechała na nudne, choć potrzebne spotkanie, a zaufała jego gustowi i znajomości miasta. Przecież jest tutaj po raz pierwszy. On może jej bardzo dużo pokazać.

Mimo to już przyjechali.

Gdzie była ta restauracyjka, K. ustalić nie mogła. Był las, ładna droga, drewniana sala, wiele aut przed wejściem. Restauracja była już zamknięta i w sali siedzieli jedynie sami swoi.

Już później consigliere spytał K., czy znalazła to, co chciała. Powiedział też, że K. zachowywała się bardzo właściwie i z pewnością nie wzbudziła żadnych podejrzeń. Ale niech uważa, bo ci ludzie będą ją sprawdzać do samego końca. I on nie da rady zrobić nic więcej, żeby sobie nie zaszkodzić.

* * *

S. siedział na ławce w Ogrodzie Jezuickim dłużej, niż jeździła K. Rozłożył nogi na zaszronionej ławce i mówił do dyktafonu. Tę kasetę da kiedyś K. Będzie na niej wszystko, co wie S. o świecie przestępczym z własnego doświadczenia. Tym razem bez żadnych przestróg.

* * *

Było jeszcze bardzo wcześnie, kiedy K. wyszła z hotelu. Pod parkiem można było dostrzec nieumytego dżipa.

K. idzie do niego.

S. ogląda, jak mgła wypełza spośród drzew, T. śpi, a M. pali trawę i odpala niedziałające radio, które było kiedyś na wyposażeniu dżipa.

K. jest wesoło, bo T. i M. są ubrani w wojskowe szynele, na nogach mają buty z owijaczami, na głowach – austriackie czapki, a w rękach – drewniane atrapy długich strzelb. To wszystko się przyda do dzisiejszego planu S.

A wymyślił on, aby zainscenizować jeden niejasny, ale bardzo istotny fragment dziennika w prawdziwym miejscu wydarzeń.

Podejdą w okolice dworca. Ta operacja miałaby być decydująca. Ostatnia próba zdobycia kolei. Armata z Cytadeli miała uderzyć w mur wewnętrznego dziedzińca gmachu, pluton uderzeniowy powinien wybiec przez ulicę aż do bramy tej budowli, potem przebiec przez dziedziniec i wbiec w wyrwę aż do torów.

W dzienniku było napisane, że wszystko wydarzyło się właśnie tak, rozległ się wybuch, żołnierze pobiegli, wbiegli w wyrwę, kolei tam nie było, biegli dalej, natrafiając na chaotyczny labirynt przejść, kolej była gdzieś bardzo blisko, błądzili dalej, dopóki nie wbiegli w bramę budowli przekształconej przez Polaków na fort. Nikt stamtąd nie wrócił.

S. ustawił statyw i aparat. M. z T., plącząc się w szynelach i kijach, biegali po schodach, dziedzińcach, wzdłuż murów. Krajobraz wyraźnie się zmienił. K. mierzyła każdy odcinek chronometrem.

W końcu M. i T. wbiegną do jakiejś wyrwy, słysząc obok tory. Wrócą po bardzo długim czasie i z innej strony.

M. jest przekonany, że coś tutaj nie gra. Eksperyment niczego nie wyjaśnił. Można by dalej próbować. Ale wszyscy mają już dość tego teatru.

* * *

Wieczorem S., K., M. i T. siedzą w laboratorium S. Na dwóch ściennych ekranach przeglądają wszystko, co zostało zrobione dla K.

Na jeden z ekranów rzucono obraz z epidiaskopu. S. wkłada do niego fotografie miejsc czy wydarzeń stylizowanych na ten listopad, fotografie miejskiej topografii z lotu ptaka, schematy przemieszczania się i strzelania, strony dziennika. Tworzy nieruchomy, lecz zmienny kolaż.

Na drugim ekranie są wyświetlane slajdy, które nie są bezpośrednio powiązane ze sprawą.

M. cały czas wypowiada swoje mistyczne lęki podczas porannego eksperymentu, T. wnosi jakieś poprawki do każdego zdjęcia i zapisuje dla K. pokadrowy komentarz. S. wie, że poranna tajemnica może wyjść na jaw tylko w taki sposób – poprzez mieszanie zdjęć jeszcze i jeszcze. S. nie wyjmuje rąk z półeczki epidiaskopu. A K. wycofana siedzi obok, naciskając przycisk pilota i długo ogląda te slajdy, gdzie sama jest w mieście, gdzie trwa ich karnawał, gdzie jest M. i T., gdzie S. sfotografował ją przy pracy.

Zatrzymała się na szczególnie ładnych zdjęciach, zrobionych nocą na diabelskim kole.

S. rozłożył na wierzchu fotografie tych wszystkich podwórzy, a obok zdjęcia kolei.

Wszyscy się zmęczyli. Zdecydowali się pójść do kuchni, aby zapalić do kawy. S. został, bo czuje pewną bliskość. Zobaczył na slajdzie, za postacią K., kontury Cytadeli. Zobaczył te strzelnice, które skierowane są w stronę dworca i wyobraził sobie, w jaki sposób mogła tam stać armata.

S. jeszcze raz rozłożył wszystkie podwórza obok kolei. Teraz wyświetla obydwie projekcje obok siebie na ścianie. S. domalowuje linie ognia grubym markerem na schemacie Cytadel.

Teraz widać od góry cały labirynt z wejściem przez wyrwę, w jaką wbiegano rano. Widać sąsiednie podwórze, za którego murem znajduje się kolej. I widać jak przez szczelinę ambrazury, że brakuje kilku metrów, nie uwzględnionych wtedy przez artylerzystów, aby rozbić ten mur.

Zatem przebili mur obok. Mur, za którym nie było kolei, a długi rząd nowych podwórzy, przejść, bram. Zatem pluton uderzeniowy wybiegł na dziedziniec, znalazł się przed wyrwą, przedarł się przez nią i trafił donikąd. Dworzec nie był objęty szturmem. Dworzec pozostał w rękach Polaków. A pluton uderzeniowy błądził aż do przypadkowego trafienia na fort.

S. drży. Zapali, zaciągnie się kilka razy i pójdzie do kuchni. Wypije swoją kawę.

Kiedy wszyscy już wrócą do laboratorium, zobaczą to, co zobaczył S.

* * *

Praca skończona. Zakończył się jeszcze jeden etap egzystencji S. Ale S. po raz pierwszy nie chce wypuścić z rąk tego etapu, nie może się pogodzić z końcem.

Przyjdzie do K., przyjdzie, nie wiedząc, co teraz zaproponować, przyjdzie, jak przychodził każdego dnia w ciągu tych tygodni.

Również według K. ten etap się nie urwał – przecież są razem we Lwowie.

Dziś wieczorem mogliby zjeść kolację w jakiejś drogiej restauracji tylko we dwoje.

Jednak S. zaproponuje coś innego. Zaprosi ją na kolację do opuszczonego mieszkania jego babci, na ulicę Ruską, gdzieś niemal pod wieże Korniakta.

Sam zrobi kolację. A K. powie, że chciałaby zjeść. S. znowu będzie spokojny.

Już na odchodne wkłada nagraną przez siebie kasetę do magnetofonu K. wtedy, kiedy ona tego nie widzi.

I jeszcze ukradnie książkę K. o wschodnioeuropejskich organizacjach przestępczych, które kontrolują Budapeszt.

* * *

Przez cały dzień S. biega po sklepikach i bazarach w poszukiwaniu jedzenia na zaplanowaną kolację. Po niektóre składniki musi chodzić nawet do przyjaciół. Na Ruską przyjdzie z przepełnionym koszykiem.

* * *

S. jest w kuchni. Ta kuchnia niezbyt jest przystosowana do przygotowywania jedzenia, jest zagracona starymi przedmiotami, nie ma wody. Ale S. już kończy gotować, piec, kroić i układać.

A wtedy przychodzi K. To dziwne, ale przyniosła kilka doniczek z cyklamenami.

Posiedzi na fotelu w kuchni, będzie palić i coś opowiadać. S. naleje jej dużo wina ze zmrożonej butelki, a w międzyczasie bardzo zręcznie zakończy przygotowywanie kolacji.

W pokoju stół jest ustawiony tak, że S. siedząc przy nim jest jednocześnie ustawiony bokiem do klawiatury sędziwego fortepianu. K. znowu dostał się fotel. Stół jest zastawiony po brzegi dziwnymi miseczkami i sosami. To wszystko do kuleszy, którą powinno się jeść rękami. Wino i bryndza.

Będą jeść, S. będzie ilustrował jakieś opowieści nieudolną, ale bardzo przyjemną grą na fortepianie. Bardzo dużo wypiją.

Kiedy S. wyszedł zrobić kawę, zostawił dla K. paczkę starych fotografii.

Kiedy wrócił, zrozumiał, że te wszystkie zdjęcia należały do jego dziadka, który był w plutonie uderzeniowym; fotografie z wojska, dzieciństwa czy późniejsze. Obok leżały zdjęcia, które zrobił S. dopiero teraz, dla Baczyńskiego, i jakoś zbyt często wszystkie wydawały się być do siebie podobne. S. jeszcze długo opowiadał K. o dziadku, wszystko, co zachowało się w rodzinnej pamięci.

I tak ten wieczór nie przerodził się w noc. Rozciągnęli dzisiaj do jutra, do rana. Milczeli, rozmawiali, parzyli kawę, bardzo dużo pili i kilka razy się upijali, wypalili wszystko jeszcze na długo przed porankiem i musieli nabijać fajkę zwietrzałym tytoniem, patrzyli przez okno, nucili melodie, oglądali obrazy, książki i siebie nawzajem, ogrzewali się starymi bluesami, szukali Wiednia na lampowym odbiorniku.

Dbali o dystans. Nie odważyli się choćby jakoś dotknąć, bo najbardziej chcieli dotyku.

A wcześnie rano wymęczeni, zniszczeni i lekcy wyszli do pierwszych ludzi, aby zdobyć papierosa.

Po obiedzie K. obudził telefon. Dzwonił Marek, chłopiec, który woził K. do consigliere. Mówił, że za chwilę jedzie w góry do specjalnej willi, gdzie odbywa się wielki zjazd tych, którzy ją interesują. Jedzie samochodem sam, i jeśli K. jeszcze jest zainteresowana, to weźmie ją, ale wyjeżdżać trzeba w tej chwili.

Po drodze Marek opowiada o swojej pozycji. Jest nikim i wszystkim, ma dostęp do wszystkiego, ale nie ma żadnej władzy. We wszystkim mu wierzą, ale niczego nie zlecają. Niczego nie robi, ale może prosić niemal o wszystko. Jest tylko bratem consigliere. Lubią go i znoszą. Nie cieszy się z ich towarzystwa, ale z niego korzysta. Jest obcy, jest najmniejszym dzieckiem, jest infantem.

K. od razu się mu spodobała. On wszystko wie i nie chce, aby traktowała go jako przestępcę.

Przyjechali do willi w górach. Jest pusta. Marek pokazuje cały dom. Zapewnia, że rano zaczną się zjeżdżać.

* * *

S. chce się spotkać z K. Chodzi do hotelu, po miejskich ścieżkach, kawiarniach, do domu. Nigdzie jej nie ma. Szuka jej u przyjaciół, dzwoni w różne miejsca. Po raz pierwszy w życiu przekonał sam siebie – jeszcze bezzasadnie – że stało się coś złego.

S. przychodzi do M. On zna consigliere, może porozmawiać z nim przez telefon. M. przekaże S., że consigliere nie wie, gdzie jest K. Jego ludzie nie mogli wyśledzić, kto i kiedy ją zabrał. Nie ma jej już prawie dobę.

S. jedzie przez miasto.

To jego wina, że zrozumiawszy już dawno plany K., nie był w stanie jej obronić.

Tak samo jak kiedyś, kiedy jeszcze pracował nad zamówieniem fotograficznym dla consigliere, nie był w stanie obronić swojego przyjaciela. Przyjaciel był herpetologiem i pirotechnikiem. Dowiedziała się o nim mafia i wymagała od niego przygotowania serii bomb. Odmówił, więc okrutnie i idiotycznie unicestwili jego wszystkie zwierzęta z terrarium. Dla niego to był koniec świata.

Wspominając herpetologa, S. zdecydował, że ma już tego wszystkiego dosyć, zbyt długo marzył o tym, aby przestać być bezsilnym wobec n i c h.

S. przyjdzie do herpetologa. Porozmawia z nim o gekonach, obejrzy terrarium. Herpetolog bardzo się zmienił po tej tragedii. Nawet S. trudno z nim teraz rozmawiać.

Wyjmują bombę z szafy, gdzie jest schowana kolekcja ładunków wybuchowych.

* * *

Z bombą S. pójdzie do Fedota. F. to ślusarz i wielbiciel lotniarstwa. Kiedyś dawno temu razem uczyli się latać. Później F. stawał się coraz lepszy i bardziej profesjonalny. Robił nowe modele, zrobił obsługiwaną bezprzewodowo lotnię z kamerą dla S.

S. wypije z F. trochę wódki i poprosi o pomoc. Poprosi F. o jego lotnię, oraz o uruchomienie jej z góry i sterowanie lotem. S. zrzuci bombę i wróci.

F. nie zastanawia się ani sekundy. Na niego zawsze można liczyć. Jest profesjonalistą uzależnionym od adrenaliny. Prawdziwy facet. Wniebowzięty.

K. ubrana tylko w flanelową koszulę, pije samotną kawę w kuchni. Już zrozumiała, że żadnego zjazdu nie będzie, że Marek wygrał. Nie będzie tracić czasu. Jest zła na siebie. Ubiera się i wychodzi z domu, idzie w stronę drogi.

Sebastian z F. jest na górze w Winnikach. F. najbardziej w życiu chciał polecieć z S., ale ten bardzo go prosi, aby został. Teraz F. pospiesznie opowiada S. najmniejsze szczegóły o lotni, bardzo się emocjonuje. F. pomoże S. wzbić się w powietrze, będzie ciągnął linę, zbiegając z góry. S. wznosi się pod wiatr.

* * *

K. dociera do Lwowa autostopem. To długi i męczący sposób, a ona nie ma rozeznania.

Jedzie różnymi samochodami.

K. nie odpowiada na żadne z pytań kierowców, milczy.

* * *

S. leci nad późnowieczornymi okolicami Lwowa. Sterowanie lotnią sprawia mu trudności, ciężko odnaleźć dom na Kolonii Profesorskiej, gdzie mieszka consigliere. Jednak rozpozna ten budynek bez problemu, zrobi nad nim koło, wzniesie się i zrzuci bombę. Ogromny wybuch mało nie przewrócił lotni. Strumień gorącego powietrza uniósł go na dużą wysokość.

F. czeka na pagórku, odgłos wybuchu uspokoił go tylko w połowie.

S. wkrótce przyleci, nie ma w nim radości.

* * *

K. wróci do pokoju hotelowego. Pod drzwiami znajdzie kopertę. Jest w niej bilet na pociąg do Pragi i krótki list od consigliere, w którym jest napisane, że K musi natychmiast wyjechać ze Lwowa. Sama jest sobie winna, bo zaczęła działać bez planu i bez uzgodnień. Dokąd właściwie ją to doprowadziło? Jego towarzysze broni stracili z niej oko i teraz niepokoją się. S. jest szalony. Może zrobić coś strasznego…

K. jest zrozpaczona. Nie myślała, że S. aż tak zaniepokoi się jej zniknięciem. Martwi się o jego życie. Włączy magnetofon, ale zamiast muzyki usłyszy głos S., który opowiada najczarniejsze historie o świecie lwowskiej mafii.

K. wybiega z pokoju, chce znaleźć S. Zderza się z nim prosto na schodach. On jeszcze nie utracił mistycznej nadziei.

Wrócą do mieszkania. Wybuch, przepaść. Będą się kochać.

* * *

K. musi wyjeżdżać. Przysłany bilet to ostrzeżenie. Nie będzie go ignorować.

A dla S. już nie ma miejsca we Lwowie. Po rekonstrukcji listopada, po K., po wybuchu bomby.

Do tego mogą go po prostu zlikwidować.

Umówią się na spotkanie w Pradze. W styczniu będzie trzeba czekać codziennie o piątej. S. jakoś się tam dostanie.

* * *

K. w pociągu.

S. przedziera się przez góry.

K. śpi.

S. w stogu siania.

K. je obiad w wagonie restauracyjnym.

S. je w pasterskiej kolibie.

K. zbliża się do Pragi.

S. stoi nad przełęczą.

* * *

K. jest w Pradze. Wychodzi od ginekologa, który powiedział jej, że jest w ciąży. I jeżeli tej ciąży nie chce, to trzeba się spieszyć. Ale K. wie, że poczeka i ją utrzyma. O piątej będzie siedzieć w umówionej kawiarni jak wczoraj. I jeżeli będzie trzeba, to będzie przychodzić tutaj przez cały styczeń, i luty, i marzec…

Iwano-Frankiwsk, 1993.

_______________________________________

Tekst pochodzi z 11. numeru ukraińskiego czasopisma „Четвер” (http://chetver.com.ua/n11).

Za pomoc na różnych etapach powstawania tego przekładu dziękuję dr Katarzynie Kotyńskiej, mgr Przemysławowi Tomankowi, Aleksandrze Kardasińskiej i Ewelinie Ciesielskiej.

Co myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s