
Stukot kół. Głowa rytmicznie podskakuje od szybkiej jazdy. Przez chwilę nie wiem gdzie jestem, skąd przyszedłem, dokąd zmierzam. Dochodzę do siebie. Sięgam po okulary, które leżą na półeczce obok półlitrowej butelki wody mineralnej i „Drzwi percepcji” Aldousa Huxley’a. Loguję się do życia, sprawdzam w telefonie pocztę (dwie nowe wiadomości) i czy mamy opóźnienie (nie).
Naprzeciwko siedzi para, jeszcze zakochana, jeszcze na fali wzajemnej czułości, wyrozumiałości, uwielbienia i szaleństwa. Początkowe stadium, które niedługo minie bezpowrotnie, przeradzając się w trudny okres kłótni, docierania. Jeszcze tego nie wiedzą, że z nikomu nieznanych przyczyn za jakiś rok, dwa, zaczną się drażnić, unikać. Prawie niezauważalnie doprowadzą do rozstania lub wspólnego zamieszkania. I rozstania.
Ale na razie on siedzi z zamkniętymi oczami, nieco przysypiając. Głaszcze jej głowę, ułożoną na swoich udach jak niemowlę. Zatapia palce w jej włosach, dotyka twarzy, jakby chciał odczytać palcami. Muska powieki, nozdrza i pełne, popękane wargi.
Pochłonięty lekturą, ledwie zwracam uwagę na mijane stacje. Jaworzno-Szczakowa, Katowice Szopienice, Kędzierzyn-Koźle. Same chwytliwe, podwójne nazwy. Wrocław mógłby nie być, nie nadjeżdżać, nie dawać się dostrzegać, skoro w końcu zrobiło mi się ciepło i mam dla siebie pusty przedział. Mam ochotę nie robić nic, nie myśleć o niczym. Trwać. Zupełnie jak Henrietta ze „Zwierzeń klowna” Heinricha Bölla.
Pustym wzrokiem lustruję szybę. Jest jak ekran telewizora wyświetlający film przyrodniczy. Śląsk. Już niedługo ubierać, zdejmować bagaże, ewakuować z tłumu. Dobrze, że jeszcze uprzejmy sprzedawca (piwko, czipsy, papierosy) ma dość niewygórowane ceny, bo na trzeźwo nie można byłoby znieść ciągłych zmian krajobrazu, tej ubogiej maskarady wokół dworców, tej ludzkiej plątaniny w środku pociągu. Wagon bez rezerwacji miejsc. Obcy zaglądają do każdego przedziału po kilkanaście razy, zza drzwi, przykrótkich firanek w kropki bordo i oceniają biednych, zmęczonych ludzi, czy ci się nadają do wspólnej podróży, czy nie. Byleby nie dziecko, byle nie piesek. Czuję się jak małpa w zbyt małej klatce w ZOO. Wypadałoby jeszcze pomachać ogonem, wykrzyczeć kilka niezrozumiałych fraz, żeby zaspokoić widownię. Zgodnie z oczekiwaniami pozwalam sobie na głośne komentarze, nerwowe szczerzenie zębów.
Moje życie to ciągnące się pasmo kolejnych uzależnień. Stacje na trasie Kraków Główny-Wrocław Główny wywołują wspomnienia, o których nie chciałbym pamiętać. Irytują, bolą, zawstydzają. Kiedyś wierzyłem w Boga i myślałem, że kiedy nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego, świat będzie wyglądał jak wielka sala kinowa. Na ekranie zostanie wyświetlone po kolei całe życie wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek istnieli. Miałem wtedy kilka, kilkanaście lat i nic wielkiego na sumieniu, żadnych ciężkich grzechów, ale przerażony wstydziłem się, że wszyscy zobaczą momenty, w których dłubałem w nosie i inne podobne temu przestępstwa czy niegodziwości. Czułem nieprawdopodobnie wielki wstyd. Dzisiaj naprawdę miałbym się czego wstydzić.
Opole – migawki z wczesnego popołudnia. Jemioła zaczyna przerastać drzewa. Nie wiem dlaczego wywołuje to we mnie uczucie ogromnego smutku. Do tego jest niedziela, jest zima. Zima lubi się zaznaczać chłodem między żebrami, między myślami. Gdzieś kiedyś przeczytałem, że jedyne, co niekiedy broni przed planami samobójczymi wywołanymi depresją sezonową to samogwałt.
Brzeg, Oława. Pociąg sunie po torach lekko i płynnie jak mydło położone na krawędzi wanny. Otwarte okno. Płatki śniegu topią się na czole. Czas spędzony samotnie w podróży upływa zupełnie inaczej niż zwykle. W zawieszeniu, gdzieś pomiędzy, czyli nigdzie i zarazem wszędzie. Bez przyjaciół, bez zobowiązań, bez pracy. Nadal bez pomysłu i wiedzy, czy kiedykolwiek dowiem się kim jestem, skąd przyszedłem, dokąd zmierzam. Wrocław.
__________________________________