Ballada o sennowłóctwie

W kwietniu ani razu się nie modliłam, ale codziennie brałam imię Boga nadaremno. Jak to jest? Szybciej niż mantry w jodze kundalini przyswajam nowe rytmy poranków i regularnie wzywam posiłki, chociaż ciężkie płuca, a żołądek jakby połknął różę. Czekam na wszystkie wschody i zachody, pory karmienia kotów, wymienianie wody frezjom.

Pełnia różowego księżyca wisi nad miastem jak lampion. Urządźmy tu roraty, koniecznie kupmy rosé i chodźmy daleko, gdzieś na Zwrotnik Raka albo Vatnajökull. Chodźmy, żeby jeszcze bardziej zostać, schować się w migotaniach przedsionków. Zatrzymać, zastygnąć między przylotami ptaków i ich odlotem. Potem będzie już zima, potem zapomnisz i rozejdzie się po kościach, kiedy ostatni goście rozjadą się po domach.

Zobacz, tu się można obłożyć anegdotami albo recytować absurd z chmur, które dzisiaj są wyjątkowo nisko. Weź wyciągnij rękę i zwiń je jak watę. Przewiń, przyspiesz, wróć. Włącz tę playlistę, co ma wino w tytule albo serce. Opowiedz mi siebie tekstami piosenek. Na moje trzy takty odpowiedz kolejnymi. Na moje znaki przestankowe na wierzchu dłoni odpowiedz znakami diakrytycznymi w zgięciu łokcia. Chassé nad przepaścią.

Gdzieś stawiamy granice, gdzieś je musimy przesunąć. Gdzieś budujemy bunkry, gdzieś rozbieramy mury i robimy przestrzeń na przystań. Stój, dwa kroki do przodu, jeden do tyłu. Wyrwać w głowie chwasty, wymienić glebę, dać miejsce na nowe. Jak wody opadną, zapukaj cicho. Pójdziemy ukrywać wino w kubkach, grymasy pod maskami i to, co ważne zagryzać głupimi żartami. Pokaż te rany i pęknięcia, polepimy w całość jak złote blizny, jak kintsugi, posypiemy brokatem.

Chodźmy w deszcz, szurać butami po piasku i betonie, spadać z krawężników. Chyba jesteśmy jak ta rzeka, trochę bezbarwni, więc błękit musimy pożyczać od koloru nieba.

Co myślisz?