Rozdział 4. Austin, TX

7 marca. Nie śpię już przynajmniej dobę. Doba jest krótkim wyrazem, dlatego oznacza mniej niż dwadzieścia cztery godziny. W słuchawkach “Maybe Tomorrow” Stereophonics. Siedzę na lotnisku JFK w Nowym Jorku i czuję się jak zombie. Kupuję moje pierwsze americano, smakuje jak pomyje. Szukam Starbucksa i biorę to, co zawsze, czyli średnie cappuccino z mlekiem kokosowym. Na co dzień raczej chodzę do małych kawiarni, ale w podróży sieciówki mają jedną wspaniałą cechę – zawsze czujesz się jak u siebie. Nieważne czy korzystałam ze Starbucksa w Polsce, Indonezji czy w Stanach, kawa zawsze smakowała tak samo. 

Czekam na samolot do Austin, obserwuję ludzi i nie dowierzam w to, co spotkało mnie przed chwilą. Powinnam napisać przewodnik “Jak przeżyć Nowy Jork w kilka godzin”. Nie wiem, czy nie wyczerpałam podczas tego wyjazdu już wszystkich przygód.

W głośnikach “Ghostwriter” RJD2. Szukam mojego samolotu na tablicy odlotów i coraz mniej rozumiem z dochodzących do mnie rozmów. Rozszczepienie wizji, niepewnie stawiam kroki. Autobus wiezie mnie pod mój terminal, chyba nie wysiadłam w dobrym miejscu, kierowca coś do mnie krzyczy, ale zapominam wyjąć słuchawek z uszu i bawię się w czytanie z ruchu warg. Rozumiem tylko kluczowe “fuck”. 

Mój lot ma znaczące opóźnienie, podmieniają samolot, bo ten, którym miałam lecieć, przemielił przed chwilą jakiegoś biednego ptaka. Próbuję nie zasypiać, żeby położyć się spać jak już dolecę, będzie akurat po północy. Na cały regulator włączam “Be There” UNKLE. Przy odprawie nie muszę pokazywać paszportu, wystarczy, że staję przed kamerą, która skanuje moją twarz. Po zajęciu miejsca zapinam pas, robię kilka zdjęć nocnego Nowego Jorku i natychmiast zasypiam. 

Każde lotnisko rządzi się swoimi prawami. Jestem jakieś trzydzieści godzin na nogach i już mi wszystko jedno. Okazuje się, że w Austin odbiera się bagaże przy samym wyjściu z lotniska, w hali przylotów, do której można przyjść z ulicy. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Jest po północy czasu miejscowego, Uber nie działa. Muszę wyglądać jak siedem nieszczęść, bo trafiam na miłego pana, który zabiera mnie na wózek z bagażami i podwozi na postój taksówek. W kolejce grzecznie czeka już kilka osób. Nie znam tego miasta, mam tylko adres, który brzmi coś jak Mullholland Drive. Meksykanin, który prawie nie mówi po angielsku, wiezie mnie długo na ciemne osiedle domków jednorodzinnych. Mam kod do drzwi, ale nie wiem, gdzie mam go wpisać. Może działa głosowo? Może powinnam zajrzeć do skrzynki na korespondencję, która stoi przy ulicy i wyjęta jest rodem z Simsów? Świecę latarką i włamuję się do środka. Biorę melatoninę, siadam na ganku i czuję się dumna z siebie jak nigdy, jak Kevin, który został sam i znowu mu się upiekło. Są moskitiery, klimatyzacja i wiatraki kręcące się przy suficie. Nie wiem czy jest coś przyjemniejszego niż prysznic po tak długiej podróży. Nie mogę spać, więc piszę wiersz w języku, w którym myślę i mówię od ponad doby, o mieście, w którym właśnie się zakochałam.

Manhattan, New York

Three hours with NYC taxi driver. He’s from Senegal, 

I’m from Poland, but now that’s not important. 

You should be there, be punched by those lights, 

smells and sounds. A melting pot, a whirlpool. 

Perfumes and cigarettes. Heights and dirt. 

Halal Guys on the streets. Cinemas open by night. 

Restaurants. Museums. Coffeehouses. Boutiques. 

Traffic, fire brigades, models and slobs. 

My mind is blowing. I’m a chameleon, 

and I’m adopting. Times Square full of 

nothing special. 5th Avenue trying to fill the void. 

Empire State of missing you. 

Na drugi dzień jako pierwszy środek transportu wybieramy hulajnogi. Korzystaliśmy z Lime’a zanim to było w Polsce nie tylko modne, co w ogóle dostępne. Trafiamy do baru meksykańskiego. Ciężko nam się dogadać z Meksykanami po angielsku, więc próbujemy wykorzystać wiedzę zaczerpniętą z oglądanych w młodości seriali argentyńskich. Zamawiam “huevos divorciados”. Wygląda jak trzy różne niezbyt apetyczne wydzieliny z ludzkiego ciała, ale smakuje dobrze. Jako czekadełko dają nam całą tacę nachosów z sosami. Właściwie moglibyśmy się tylko nimi najeść. 

W Austin jest bardzo czysto, zielono, pachnie świeżo koszoną trawą. Jest wiktoriańska Katedra Mariacka z lat 50. XIX wieku, jest 5th Street z najlepszymi barami. W jednym z nich trafiam na Chialdish Giambino i “Feels Like Summer”. 

Na ulicach wielkie trucki i wozy strażackie. Mnóstwo świniobusów, czyli pickupów. Jednym z nich wiezie nas kierowca Lyfta, jest w kowbojskim kapeluszu, ma broń w bagażniku, słucha Alice in Chains i opowiada o tym, jak oddał przyjacielowi bilet na ostatni koncert Soundgarden, bo uznał, że przecież zagrają znowu. Niestety, przez tragiczną śmierć Chrisa Cornella już nigdy ich nie zobaczył. Pyta, ile osób ginie od broni w Polsce. Mówimy, że pewnie kilka, kilkanaście. On dopytuje czy dziennie, czy tygodniowo. My, że rocznie. Szok. W USA od broni palnej co roku ginie więcej osób niż w wypadkach samochodowych i jest to około stu przypadków dziennie. Poleca nam zajechać do takiego jednego sklepu oddalonego kilkanaście kilometrów od Austin, że jest tam taki jak z filmów sklep z bronią. Śmieje się z leszczy, którzy kupują półautomatyczne. 

Którejś nocy słyszeliśmy strzały. Łatwo można je odróżnić od fajerwerków. Zastanawiałam się, co bym zrobiła, jeśli ktoś włamałby się do naszego domku. Nie znalazłam lepszej odpowiedzi niż schować się pod łóżko. Wykonałam test i co prawda weszłam pod nie, ale jednocześnie na kilka centymetrów je podniosłam, więc musiałam nóżki przykryć kołdrą, żeby nie było widać, że lewitują. 

Nie można się tu czuć samotnie. W każdym barze sałatkowym, Starbucksie i pubie siada się przy ladzie i rozmawia o wszystkim, co luźne i przyjemne. Mistrzowie small-talku, ale teraz właśnie tego potrzebuję. Luźnego i niezobowiązującego kontaktu. Zaciekawiło mnie to, że w Polsce siadamy daleko od siebie, najlepiej w najciemniejszym kącie, tak samo zajmujemy miejsca w autobusie. A tutaj najlepsze miejsca to te przy barze. Czuję się tu też zadziwiająco bezpiecznie. Nie ma po co kraść i na nikogo napadać, skoro bezdomny na ulicy ma iPada. Czym ja mogę im zaimponować, jakąś wersją iPhone’a sprzed 3 lat?

Przed wylotem miałam obawy czy będę tu mogła jeść w miarę zdrowo i bez mięsa. Mimo że jesteśmy w Teksasie, to jest tu mnóstwo opcji dla wegetarian. Pierwszy raz jadłam The Incredible Burger i piłam piwo korzenne. Mogłabym się do tego przyzwyczaić.

Dzień przed odjazdem nie mogę zasnąć, słucham “Something’s Missing” Johna Mayera. Trochę piszę.

Westmorland Drive, Austin TX

4 a.m. and I’m sitting in the backyard 

smoking cigarettes, drinking cold coffee, 

just thinking about the distance and time. 

It’s warm. The sky is purple-grey. I hear 

the ringing of the bells. The pulse is stable, but 

mind is full of pictures, tar, empathy and pain. 

Austin to Krakow, ashes to ashes. Thinking 

about differences, races, languages, food, 

attitude, houses with porches and backyards. 

Trying to understand similarities, culture, 

and construction of a heart. People here are scared 

too. They fight, bleed, cry and smile at the same time 

as you do. What’s mixed and missed can be fixed. 

Searching for acceptance, connections, 

being close, not on a distance. Being on time. 

On the same side. Without sharing those stories 

and hearing from you, I couldn’t be that happy. 

I couldn’t be that hurt. 

Poprzednie rozdziały:

Extras:

Więcej zdjęć z USA na 500 px.

Muzyka z wyjazdu: Raczkove: NYC & Austin Night Tales 

Reklama

Co myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s