Autorka książki “Kona ostatni człowiek” urodziła się w 1909, a zmarła w 1984 roku. Była sanitariuszką w powstaniu warszawskim, co odcisnęło na jej poezji niemałe piętno. Jednak choć w części liryków wyraźnie widać doświadczenia wojenne, to mogą być one traktowanie bardziej uniwersalnie.
Anna Świrszczyńska o sprawach najtrudniejszych mówi językiem przejrzystym, wręcz zabójczo prostym. Głód, umieranie, utratę bliskiej osoby, w tym tracenie siebie, zatracanie się, przedstawia dokładnie takimi, jakie są w rzeczywistości – nie dodaje im fałszywych sensów, niepotrzebnych epitetów. Bez zbędnych ozdobników, uniesień, mówi poprzez ból, rozpacz, gniew w czystej postaci.
Świrszczyńska nie ma skrupułów. Nie oszukuje, że śmierć jest gdzieś daleko, że na pewno ani jej, ani nas nie dotyczy. Wie, że ona jest wszędzie, nawet w śmiechu, radości, tańcu (danse macabre), że jest tak naturalna jak oddychanie – zresztą towarzyszy zarówno pierwszemu, jak i ostatniemu haustowi powietrza.
Jeśli już mowa o uniesieniach, budowaniu przepięknych metafor, to trafiają się one głównie w erotykach. Widać, że są pisane z perspektywy już dojrzałej kobiety, która nie poddaje się zakochaniu jak nastolatka. W opisach jej miłości jest wiele ironii, dystansu, brak złudzeń.
Świrszczyńska jest wspaniałą portrecistką kobiet, kronikarką śmierci. Żaden przypadek nie wydaje się ciekawszy, mniej prawdopodobny, nietypowy. Przy czytaniu ma się wrażenie, że poetka widzi i opisuje (bo tęskni po tobie), bez filtrowania, cedzenia, udawania.
Cieszę się, że ten subiektywny wybór, którego dokonał Konrad Góra, jest tak pięknie przemyślany, spójny i poruszający. Nie do zapomnienia, nie do rozważenia na jeden raz.