W 52. numerze „sZAFy” między innymi o nowych zegarach.
________________________________________
„Zegar światowy” jest kolejną książką wydaną przez Ha!art w serii Liberatura. Blurb znajdujący się na tylnej okładce książki zaskakuje, intryguje i zachęca do czytania, ale potem okazuje się, że właściwie wszystko wyjaśnia. Jest swoistym przepisem i dokładnym streszczeniem tego, co można znaleźć w środku. Ta teza może dziwić, jednak czytając „Zegar światowy” trzeba odrzucić wszelkie wyobrażenia o klasycznej, budowanej linearnie powieści. Nie można zapomnieć, że jest to eksperyment, który nie wszystkim musi się podobać, nie wszystkich musi zachwycać, ale każdy powinien uznać jego wartość – bo jest znacząca.
Nie będę powtarzać zgrabnych sloganów, które od publikacji towarzyszą tej książce, nie będę też przyklejać kolejnych łatek, tylko skupię się na czymś innym – na stosunku czytelnika wobec tekstu. Treść w miarę czytania budzi coraz bardziej ambiwalentne odczucia. I to też może być ekscytujące, bo nie zawsze powieść oznacza pasjonującą historię, porywający wątek, wartką akcję. Walorem nie musi być bogaty język czy łatwo wyczuwalne lekkie pióro. Nie musi to też być uwikłanie prozy w inne dziedziny nauki czy sztuki, mające rdzeń poznawczy.
Zapewne jak większość czytelników jestem przyzwyczajona do książek pisanych sposobem tradycyjnym, dlatego podchodząc do utworu stworzonego przy ogromnym udziale komputera, do literatury zwanej cyfrową, byłam bardzo nieufna, a przynajmniej zaniepokojona. Jednak to niedowierzanie w stosunku do ogromnej ciekawości z kontaktu z czymś zupełnie obcym, nowym i postępowym było zagłuszone, półświadome.
Wykorzystywanie komputera do pracy jest zupełnie naturalne. Podejrzewam (i chyba są to słuszne podejrzenia), że obecnie większość pisarzy korzysta z tego użytecznego ustrojstwa. Różnica polega na tym, że Nick Montfort zrobił coś bardzo nietypowego. Wymyślił algorytm, stworzył program (nie mam pojęcia, w jakiej kolejności), a później w oparciu o aplikację ze strefami czasowymi wprowadził do systemu pewną ilość danych, która w dowolny sposób się przemieszała i w efekcie dała 1440 historyjek.
Mogłoby się wydawać, że eksperymentatorski pomysł na wygenerowaną, a nie napisaną książkę, nie może się w pełni udać. Że można będzie docenić ją tylko ze względu na przełomowość, ale treści nie będzie się dało czytać z przyjemnością tak dużą, jak w przypadku powieści konwencjonalnej.
Z tymi hipotezami, które zrodziły się jeszcze na początku lektury, muszę się poniekąd zgodzić. Można co prawda docenić ponadwymiarowy i uniwersalny przekaz „Zegara światowego”, natomiast ochota na jego czytanie mija po kilkunastu, kilkudziesięciu stronach, kiedy okazuje się, że żadna przygoda czy niewiadoma nas w niej już nie spotka. Jasne, można powiedzieć, że odzwierciedla ona życie, które jest powtarzalne, schematyczne, nieciekawe. Można stwierdzić, że ta książka pokazuje beznadzieję i obraz końca cywilizacji, że właśnie dlatego nie da jej się doczytać i byłoby dla niej lepiej, jakby liczyła trzydzieści czy czterdzieści stron zamiast dwustu sześćdziesięciu. Można się pokusić o daleko idące wnioski – czyż życie nie jest właśnie takie dla większości populacji? Najciekawsze do lat dwudziestu paru, a potem to już tylko powtarzalność, schemat i nuda? Nie wiem, ale nie chcę się silić na dalsze nadinterpretacje i przypisywać nie wiadomo jaką filozofię do, było nie było, pisarskiej (czy bardziej programistycznej?) zabawy.
Powtarzalność i znany kod „Zegara światowego” sprawia, że z jednej strony książka może nudzić, nie można w niej niczego nowego po kilkunastu kartkach odnaleźć, ale z drugiej strony właśnie to frapuje i przeraża, jest dowodem pustki, prymitywności życia. Mimo różnych osób, czasu i kontynentów, ludzie nie są i zarazem są wyjątkowi. Jedna minuta z czyjegoś życia może się jednocześnie wydawać jałowa i zjawiskowa – zależy jak na nią patrzeć. Większość książki, której się nie ma ochoty doczytać, może być zbytecznym i głupim marnowaniem papieru, ale z drugiej to czegoś dowodzi.
Dla mnie ta książka nie jest pełnokrwista. Oznacza to, że nie sięgnęłabym po nią kolejny raz. Rozumiem, jaką ma wartość dla rozwoju literatury jako takiej, natomiast sama nie czerpię z tego typu eksperymentów zbyt dużej radości czytania. Doceniam koncepcję, natomiast samo rozwiązanie, wydaje się, że potrzebuje udoskonalenia, że jednak można oczekiwać ciekawszych realizacji inspirowanych fikcyjną recenzją Stanisława Lema o tytule „Jedna minuta”. Mam wrażenie, że ten koncept zmarłego w 2006 roku pisarza najlepiej brzmiał jako idea, podobnie jak wiele innych wymysłów (często nierzeczywistych i groteskowych) znajdujących się w esejach Umberta Eco.
Na zakończenie muszę powiedzieć, że połączenie tzw. literatury cyfrowej z drukowanym, tradycyjnym medium, jakim jest papier, daje naprawdę wiele wartościowych doznań. Nawet jeśli lektura „Zegara światowego” kogoś nie wciągnie zbyt mocno, to rozwijające będzie samo poobcowanie z książką pokazującą zupełnie nową perspektywę i pisarską, i czytelniczą.