01 ||| BYŁY PLANTY

01 były planty
© Klaudia Raczek

Od kiedy pada śnieg, czyli stała się zima, i nie ma gdzie usiąść na Plantach. Odkąd nie wolno palić w ulubionych kawiarniach, barach. Odkąd wiem, że najmilej ze mną wtedy, kiedy śpię, a przewlekle smutny wyraz twarzy rozlewa się i biegnie w kałuże, coraz mniej zdaję sobie sprawę z tego, kim jestem. Oczywiście – jestem – w posiadaniu dowodu osobistego, pewnych danych, które mogłyby być równie dobrze zmistyfikowane, kupione w mięsnym. Mięso, wędliny, podroby, zapraszamy. Sama wolałabym być rybą, w wodzie czas płynie wolniej, ruchy kończyn nie są tak nerwowe, a flegmatyczne jak w slow motion. W morzu klaps dany przez ojca jest pieszczotą, pieszczochą noszoną dumnie na przegubie.

Czasem wydaje mi się, że skoro te wszystkie rubryki aktu narodzenia wypełniał ktoś obcy, to zna mnie o wiele lepiej, niż własna matka. Odebrano jej dziecko zaraz po porodzie, potem oddano oczyszczone z krwi jak zwierzę. Do wyboru, bez koloru. Żadne dokumenty nie są moje, pieniądze w portfelu – pożyczone. Należę do państwa, tak jak nic nie należy do mnie. Może najpewniejsze, co mam, to sny. Śpimy tak, jak żyjemy i jak umieramy – samotnie. A jeśli się już zdarzy miłość, to tylko na chwilę. Nie ma nadziei.

Zimny poranek, ledwie można otworzyć oczy, wystawić nos poza rąbek kołdry. Kot leżący na pościeli wygląda jak futrzany warkocz. Ja w pozycji embrionalnej, mam kręgosłup zwinięty w kłębek, dymu. Aleh Kabzar włącza się w odtwarzaczu razem z budzikiem, śpiewa o kawie i papierosach bez smaku, i ja wiem, że czuję tak samo. To już ta pora roku, kiedy tuż po przebudzeniu bezzwłocznie trzeba palić wszystkie światła, strzepywać popiół z pościeli, bo się szybko żarzy, a żałośnie byłoby spłonąć w łóżku. Zwłaszcza, jeśli w pojedynkę, jeśli na swoim. Jeśli już się spalać, to zawodowo, na scenie albo chociaż na ulicy. W jakimś słusznym celu.

Złośliwość rzeczy martwych. Kiedy jest najzimniej, najtrudniej znaleźć szlafrok, odkopać go z odmętów kołdry. I tak niezbyt pasuje do przybrudzonych kawą pantofli. Wszystko w amoku, poczynając od wystawienia nogi, postawienia pierwszej lewej na podłodze, na przekór porzekadłom. Przyspieszenie.

Dwudziesty pierwszy wiek, tyle techniki, która miała nas wyręczać, więc skąd ten nieustanny pośpiech. Stał się tak naturalny jak pierwszy świadomy oddech po przebudzeniu, jak jogurt, płatki z mlekiem na śniadanie. Byłoby milej, gdyby się tak nie palić do ubierania, mycia głowy – nie czekając na zagrzanie termy – w zimnej wodzie, nerwowego oddawania moczu. Jakby tak palić się jedynie do starego pieca kaflowego, żeby mu dołożyć.

Kiedyś mieszkał ze mną pies. Wyprowadzał mnie o poranku na spacer. Mroźne powietrze mocniejsze niż kofeina, teina, żelatyna i inne substancje pochodzenia zwierzęcego. Kolejne cierpienie z braku, laku, do włosów. Sterczą na wszystkie strony świata, elektryzują się. Na pewno niedobór jakiejś witaminy. Gdybym miała telewizor, niewątpliwie wiedziałabym, jaki kompleks kupić. W radiowych reklamach tylko preparaty na hemoroidy, nietrzymanie moczu i prostamoluno.

Od kilku tygodni nie mam apetytu, ale nadal czczę ten moment, kiedy zaczyna się parzyć mocne segafredo. Nozdrza lekko drżą od intensywnego zapachu kawy, rozszerzają się źrenice. Od kilku tygodni wstaję z myślą, że przydałoby się coś lepszego zjeść, coś innego niż postna bułka z masłem, tak dla podtrzymania odrobiny życia, ale nie potrafię się zdecydować. Staję przed lodówką, otwieram, po czym zaraz zamykam. Zbyt wielkiego wyboru nie ma. Przejdźmy dalej, nie rozmieniajmy na drobne, bo od zimnych, kuchennych płytek niesamowicie marzną bose stopy.

Teraz czas na inny rytuał – malowanie paznokci na krwistą czerwień. Najpierw trzeba dokładnie zmyć resztki farby, namalować dwie, świeże warstwy. To jest najbardziej bezbronne pół godziny w moim życiu. To jest najbardziej absurdalne pół godziny w moim życiu. Maluję paznokcie, choć nigdzie się nie wybieram.

Kamera wyłącza się i oddala. Wieczorem znowu się budzi, otwiera oko, patrzy na białą kuchnię, na której tle i tak wypadam szalenie blado, przyrządzając nieciekawe napoje. Bo co to znaczy czarna kawa, co czarna herbata.

W nocy chodzę po ciemku, po omacku macam ściany, żeby nie dobudzić strachów ukrytych po kątach, pokątnie. Powinnam się w końcu wyspać, wysypać na pościel i zebrać po kilku godzinach. Nie umiem. Leżę, lewituję aż do świtu, choć właściwie muszę uczyć się do sesji. Nagle przypominam sobie tekst piosenki, “niepotrzebna mi ta wiedza, tylko ty i ta ulica”. Chociaż ciebie nie ma, więc nie ma po co wychodzić z domu, nawet odsłaniać żaluzji. Nie ma. Niema ciebie cisza.

___________________________________________________________

Co myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s