Dni od 7 do 10 czerwca zapamiętam jako niekończącą się błogość. Pohoda pod znakiem przygody i muzyki, która nie gaśnie. Szczęście, beztroska i spieczone ramiona. Wycieczki w poszukiwaniu cienia, wymiany płynów. Minimum egzystencji, długie objęcia ze sztuką.
Brakuje mi słów, bo jeszcze nie mieszczę się we wszystkim, co przeżyte. Myślami nadal jestem na lotnisku w Trenczynie, na trawie, gdzie stopy mam zmęczone i głowę zanurzoną w chmurach.
Trudno opisać wszystkie koncerty, na które długo czekałam. Wymodlona PJ Harvey, James Blake o zachodzie słońca. Do kości Sigur Ros, najlepsza impreza z Parovem Stelarem. Przedziwna Roisin Murphy, The Prodigy jak utrata świadomości. Szaleństwo Gogol Bordello i subtelna Polica…
Wszystko zaczęło się niepozornie od przekroczenia granicy: państwa, nieśmiałości, strefy własnego komfortu. Radości nie udało się pokonać, ani nawet zmęczyć. Jej nie było końca.
Na stronie festiwalu już trwa wielkie odliczanie do przyszłorocznej edycji. Jeszcze 359 dni, 15 godzin, 41 minut i 30 sekund.