
Letnia mżawka. Szedł ulicą Grodzką. Zbyt wielu ludzi miesza się do nieswoich kłamstw. Bruk błyszczy. Ślizgaj się, ślizgaj. Plac Wszystkich Świętych. W kiosku nie sprzedali mu papierosów, bo nie miał wyliczonych 11 złotych 70 groszy. Bracka. Ciągle pada deszcz na tej przeklętej ulicy, i to jest prawda. Bracka musi sprostać oczekiwaniom turystów jako stała atrakcja. Dwie głuchonieme kobiety, które siedziały pod parasolami ogrodowymi, robiły więcej zamieszania, niż niejeden trębacz. Znowu się kłócą.
To miasto go nie chce. W postaci czystej. Przeszedł Planty tylko po to, żeby pooddychać, a wypalił całą paczkę fajek. Przeszedł Planty po raz kolejny, bo za pierwszym razem do niczego nie doszedł. Deszcz wdzierał się do butów. Znaleźć jakąś wiarę, jakąś wiatę, jakiś kolejny przystanek albo znak przestankowy. Jakiekolwiek schronienie, ale nie tymczasowe, stałe.
Nie było w nim już nic prócz spoconych dłoni, mokrych włosów i czegoś jeszcze, czego nie da się wydobyć spod powłoki z ciała, ze słów. Wyrzucony, zbędny jak plewy. Pustka jak cymbał brzmiąca. Życie przybrało jakąś dziwną formę, toczyło się w zupełnie niedorzecznym kierunku. Jak pieśń, którą się śpiewa od dziecka, ale której zaczęło brakować treści.
_____________________
nie pal tyle!!!!!
PolubieniePolubione przez 1 osoba