
______________________________________________________
Przypominam sobie, jak śledził ją, zagubioną w wąskich uliczkach miasta K. Malowała wtedy same duże płótna, żeby ćwiczyć w dużej skali. To były obrazy o obrażeniach, o urazach doświadczanych ze swojej winy i na własną prośbę. Samookaleczenia nigdy nie przestały być jej bliskie, dawały pewien azyl, wolność wyboru, złudne wrażenie decydowania o losie. Niedorzeczne, ale od bólu prawdziwe. Do bólu też się można przyzwyczaić. Też, a może – zwłaszcza? Najczęściej kreśliła malunki na udach, drzeworyty w ramionach cienkich jak gałązki, a później chowała je jak świętość pod bluzką z długimi rękawami, by nikogo nie martwić, choć w rzeczywistości i tak wszyscy wiedzieli. Była świadoma tego, że znają prawdę, ale dobrze się odnajdywała w tej kłamliwej maskaradzie. Przynajmniej nikt jej nie żałował. Nie zniosłaby wymuszonej litości.
Śledził ją, nie wiadomo odkąd, nie wiadomo dokąd, dlaczego. Nie odstępował, ale nie wzbudzał też strachu, nawet złości. Raczej morze ciekawości. Już dawno przywykła, czekała jedynie na jakiś ruch, inicjatywę. Czekała długo, aż zniknął na długo z pola widzenia, aż straciła czucie. Jakiś czas później, niespodziewanie, po prostu wszedł do jej przedziału w pociągu jadącym do miasta W. Wszedł do jej życia w ciężkich wojskowych butach i został. Nigdy jednak nie przyznał, że to on ją śledził, że kiedykolwiek wcześniej spotkał. Ona sama przestała wierzyć w jakiegokolwiek prześladowcę. Prawdopodobnie go wymyśliła, dręczona chorobą, która zalęgła się w jej sercu obok arytmii.
Zaczęli rozmawiać, jakby się znali lata. Lata wstecz, lata w przód. Latanie na skrzydłach słów, jak to zawsze bywa na początku znajomości, kiedy się chce wiedzieć wszystko i to najlepiej od razu. Był wyśniony, aż nierealny jak jego rzekomo utracony bilet, którego nie miał do okazania konduktorowi, ale zacięcie próbował się tłumaczyć po bułgarsku, że kompletnie nic nie pojmuje, że może i po angielsku, po niemiecku, jeśli łaska. Może i dzisiaj się coś zmieniło i pracownicy kolei lepiej sobie radzą z obcokrajowcami. Wtedy jednak język obcy tworzył barierę nie do pokonania i zwykle udawało się wyjść z takiej sytuacji cało.
W następne miesiące nastało zimno, okropne. Nie mieli gdzie spędzać czasu tak, żeby nie wydawać pieniędzy, a trzeba było oddychać czymś więcej, niż zatęchłym powietrzem niedogrzanych kamienic, gdzie ciągle chce się spać i jeść na przemian. Zima jest przekleństwem biedaków, włóczęgów, studentów bez stypendiów. Za miejsca schadzek muszą wystarczać centra handlowe, przymierzalnie, dworce. Na zewnątrz sąd ostateczny, koksowniki na spółę z bezdomnymi.
Zdarzało się, że dla rozrywki jeździli całe popołudnie tramwajami, całą noc – autobusami. Siedzieli obok siebie, śpiewali, czytali książki – czasem osobno, czasem razem. Słuchali muzyki z jednych słuchawek. Później wysiadali trzy przystanki wcześniej niż zwykle, żeby się przejść, zagrzać przed powrotem do zimnego mieszkania. Pobyć ze sobą ciut dłużej, ulatywać nad chodnikiem, bo razem tak dobrze, tak lekko, jakby od środka wypełniały nie kości, nie mięśnie, nie krew, a hel.
Do życia nie potrzebowali religii. Wystarczyła im wiedza, że nic nie jest przypadkowe, nawet miejsce, które zajmujesz w przedziale, czy ludzie, których pokochasz bez przyczyny.
_____________________________