najmocniej śni się po północy. głaszczę twoje
książki, gdy nie patrzysz
w ten nieskończony sufit, co buduje jedną, czarną,
lepką masę osadzającą się na powiekach, atrament.
zegar drży, wskazówki coraz szybciej opadają na tarczy,
mają lżej, z górki.
zbyt ścisłe przywołujesz sny, łopoczą głośno jak
ćmy zbiegające się pod kloszem. boję się oddychać,
by nie dobudzić z nich koszmarów. czuwam, żeby
nie przegapić twoich oczu, tych zaraz po przebudzeniu
i pierwszych przeciągnięć, roztańaczania ciała
do dnia.