
Nasiąkanie rzeczywistością zamiast pisania. I ten ból w nadgarstkach, że to, co powiedziane, zbyt łatwo ulatuje w powietrzu.
Zmęczenie trzeba rozchodzić nad Wisłą, kiedy wieczory zaczynają się wcześnie, a w zapalniczce i samochodzie kończy się gaz. I my jakoś niebezpiecznie wykręceni z życia. Papierosy w łóżku, zasypianie z głową na bruku, ze słowem na ustach. Z wciąż splecionymi dłońmi, ale twarzami skierowanymi od siebie.
Co kolejne urodziny, to gorsze. U rodziny, gdziekolwiek. Co rok, to krócej i mięśnie bardziej napięte, grymasy na twarzy, zaciśnięte pięści. Jakby nie można było usiąść i porozmawiać w gronie kameralnym, dwuosobowym, bez tej całej szopki. Jakby ten dzień zrobić zwyczajnym, byłoby najpiękniej.
Głowę męczą podsumowania: te pod koniec roku, te na początku, te w urodziny, te w Święto Zmarłych. Zestawienie dobra ze złem, plusów i minusów, wygranych i porażek. Jakby cokolwiek istniało w formie jednorodnej, pewnej, stałej. Nic nie jest naprawdę. Zwłaszcza sukcesy, chyba że małe.
Zapach gotującego się mleka o północy. Cyklicznie podawane wymazuje błędy popełnione przez ostatnią dobę. Znowu jestem niemowlęciem. Miliardy przegranych, oddanych walkowerem minut. Noc staje się czarna i lepka. W końcu zasypiam. Nad ranem dreszcze rozchodzą się we mnie z dźwiękiem dzwonu, w każdej komórce ciała, wszędzie, jak w kościele wypełnionym ciszą, a nie wiarą.
Przestrogi o przedwczesnej śmierci z powodu nadużywania tego i owego wcale nie zniechęcają. Przeciwnie. W zapaści długich i ciemnych popołudni oraz koniecznych posiłków, których przyrządzanie przerasta możliwości, nie mogę wypowiadać się rzeczowo. Samotnia, więc wolę nie pamiętać, nie wiedzieć. Tak przykro, że aż gorzki posmak w ustach. Ostatnia kromka w lodówce.
Czas coraz bardziej przeważa szalę na niekorzyść światła.
______________________________