Debiutancka płyta zespołu Chłopcy Kontra Basia „Oj tak!” zwróciła moją uwagę, ale nie zachwyciła. Zbyt dużo w niej było lukru, zabawy, a ja, człowiek marudny i bufonowaty, do słodyczy mam awersję.
__________________________________________
Płyta „O” zaczyna się bajką („O dziwożonie zielarce”). Ale nie jest to już bajka dla dzieci. To bajka jak pierwotna wersja opowiastek braci Grimm. Bajka, która od pierwszego dźwięku wprowadza w opętanie. Bajka, którą wiesz, że niebezpiecznie rozpocząć, bo będziesz musiał doczytać do końca, a nie zdajesz sobie do końca sprawy, przez ile mroków będzie trzeba przejść, ile ciemnych mórz i lasów, czarnych miast, żeby wyjść na światło („O czarnym mieście”).
„O” to obwód zamknięty nieskończonością. Bo bajki nigdy się nie kończą, bo najlepsze to te, które słyszymy po raz wtóry, które dobrze znamy, w których odkrywa się dla nas za każdym razem coś nowego. Nagle na pierwszy plan wysuwa się zupełnie inny instrument, niż ostatnio. Niech trwa to więzienie, w którym przez ponad sto lat trzeba słuchać Basi, kontrabasu i rytmu, który jest zmienny, ale nigdy się nie gubi („Pieśń zamkniętej”).
„O” zwodzi. Wydaje się, że razem z opowieścią o raku, grochu i Rochu robi się coraz jaśniej, coraz więcej światła w dźwiękach. Tak szybko, jak pojawia się nadzieja, okazuje się, że ta wesoła nuta jest tylko iluzoryczna, śmiech jest nieszczery, a uśmiech ironiczny („Rzecz o iluzoryczności słowa, czyli rak, groch i święty Roch”). Co począć, kiedy każda z pozoru dobra postać w tej historii w kieszeni chowa węża, ma tajemny pakt z gadem, królem, co pluje jadem („O królu-wężu”).
Najlepsze bajki to takie, w których jest rycerz, koń i piękna, zawsze dobra, potrzebująca wybawienia dziewczyna. Ona staje na drodze i zasłania świat cały nie dlatego, że jest wielka, tylko dlatego, że rzuca bardzo długi cień („O wielkiej”).
Skoro w tej opowieści pojawiła się para, potrzeba jej wesołego, grającego żwawe kawałki grajka, który odgoni wszystkie złe czary, węże, żeby mogli tańczyć bezpiecznie aż do świtu („O Tomaszu klarneciście”). Na razie nie trzeba o tym myśleć, że potem nastanie dzień, z którym trzeba się będzie zmierzyć, w którym coś się narodzi, coś umrze, coś się pojawi, a potem zginie. Dobrze, jeśli koniec dotyczyłby Biedy i Nędzy, przyjaciółek bliskich („O tym, jak zmarły Bieda z Nędzą”), tylko czy możemy liczyć aż na takie szczęście?
Co, jeśli nad nami nie czuwa dobra wróżka, a czarnoksiężnik, który pociąga za sznurki, steruje nami, lalkami, a największą satysfakcję czerpie wtedy, kiedy pozwalamy sobie uwierzyć, że mamy na cokolwiek wpływ („O pojedynku ostatnich czarmistrzów”). Że jak Mahomet nie przyjdzie do góry, to góra do niego się zbliży. Z dwóch bliźniaczych gór najłatwiej wejść na tę przeklętą, na której dzieją się czary, na której żyje wiedźma, co welon szyje („O dwóch górach”). Komu?
Nie wiem, czy album „O” zostawia nas z jakąkolwiek nadzieją na dobre zwieńczenie bajki. Wydaje się, że nawet, jeśli na dwie połowy pęka serce, trzeba w coś wierzyć, żeby nie usychać, żeby nie zardzewieć („O święcącej Dorocie”).