Z PRZODU DESKA, Z TYŁU DESKA (CZEŚĆ, TERESKA)
Kilka lat temu nauczyłam się umiejętności bardzo pożytecznej, dzięki której nie tracę czasu na głupoty. Tak, potrafię już n i e czytać od deski do deski.
Śmiejcie się, byłam przypadkiem beznadziejnym. Cokolwiek miałam w rękach zapisanego literkami, musiałam to dokładnie przyswoić od początku do końca. Najpierw dotyczyło to książek i czasopism dla dzieci. Musiałam doczytać do ostatniej strony, nawet jeśli już po jednej czwartej całości byłam piekielnie znudzona, zniechęcona. Czytałam w ten sposób nawet program telewizyjny, na deser rozwiązując krzyżówkę.
Potem przyszła pora na te wszystkie dziady, panów Tadeuszuów, których czytałam z obowiązku, nie dla przyjemności. Przyszedł czas, że zaczęłam wertować poważne publicystyczne tygodniki, umierając sto razy podczas czytania o ekonomii, giełdzie, gospodarce. Nawet tego nie mogłam sobie odpuścić, choć niczego nie rozumiałam, ale byłam pewna – wiedza przyjdzie z czasem. Aha.
Od kilku lat nie dręczy mnie ta przypadłość. Kiedy dana książka nie spełnia kryterium przyzwoitości, po prostu jej nie czytam. Szkoda czasu. Tak samo robię z gazetami. Zwykle kupuję je wtedy, kiedy zainteresuje mnie główny temat numeru, kilka artykułów, autor którego cenię. Nie silę się już na czytanie całości, bo wiem, że to nie ma sensu.
Wiedza jednak przyszła z czasem, ale pod inną postacią, niż się spodziewałam.
W przypadku ostatniego numeru magazynu “Ha!art” musiałam zrobić wyjątek. Z tego grubaśnego wydania liczącego prawie 150 stron formatu A4, zapisanego – jak na moje kulawe, niedowidzące oczy – drobnym maczkiem, przeczytałam wszystko. W s z y s t k o.
Stało się tak na pewno poprzez diablo interesujący mnie temat, ściśle związany z konceptem Europy Środkowo-Wschodniej, natomiast jestem też pod wrażeniem różnorodności głosów, opinii, akcentów zebranych pod jedną okładką.
Coś, co na pewno udało się osiągnąć poprzez to zestawienie, to dekonstrukcja między innymi:
* poważnego stosunku do stereotypów, dotyczących naszych bliższych i dalszych sąsiadów, o których wydaje nam się, że wiele wiemy (choć nie bardzo wiemy, skąd wiemy),
* nostalgii, patosu, uniesienia związanego z utraceniem różnych “kresów”,
* mitu galicyjskiego, ale też innych mitów ściśle narodowych i tak dalej.
Zawsze i wszędzie podpiszę się pod racjonalnym, krytycznym (również autokrytycznym) myśleniem, logiką, dekonstruowaniem mitów. Martwi mnie jednak jedna kwestia.
Obawiam się, że ci, którzy obowiązkowo powinni sięgnąć po “Kelet”, czyli ograniczeni stereotypami, wąskim myśleniem, ogłupieni nostalgią, patosem etc. – oni nie wiedzą o istnieniu tego magazynu. A jeśli wiedzą, to na pewno poddaliby go cenzurze, bo nie rozumieją żartu, ironii, sarkazmu.
Moim zdaniem w tym właśnie leży siła, ale też słabość “Keleta” – jest pożywką dla bardzo wąskiego grona odbiorców, których (jeśli mnie intuicja nie myli) istotną część stanowią sami autorzy.
NAJLEPSZE KĄSKI
Bardzo lubię odnajdywać w artykułach wstawki zaczerpnięte wprost z podwórkowego, żywego języka, w przeciwieństwie do passusów z nagromadzeniem pseudointelektualnych ów, owych tudzieży, iży, jeży i innych. Ale b e z p r z e s a d y.
Coś, co bardzo rzadko do mnie przemawia, to przesada. A niestety, w niektórych tekstach “Keleta” drażni zbyt lajtowe podejście nie do tego, co jest napisane, ale j a k jest napisane. O ile fragmenty spisane w potocznej mowie dowodzą świadomości językowej autora, o tyle całe artykuły serwowane w takim sosie są dla mnie zwyczajnie niechlujne i niepotrzebnie przesuwają akcent z ważnych, interesujących tematów (treści), wyłącznie w stronę stylizacji (formy), sprawiając wrażenie wydmuszek.
Tyle czepialstwa.
Coś, co jest na pewno warte uwagi, to wywiad “Wschód był na Północy” z Hansem Henningiem Hahnem, przeprowadzony przez Kaję Puto i Ziemowita Szczerka. Dzięki niemu zyskujemy szeroki kontekst europejski wobec pojęcia “Wschód”, możliwą perspektywę “Zachodu”.
Z dużym zainteresowaniem podeszłam do artykułów traktujących o krajach i językach byłej Jugosławii, przeszkadzał mi w nich jedynie styl.
Jeśli już mówić o tworach już nieistniejących, albo istniejących pod “głupimi” nazwami, to polecam tekst “Głupio się nazywamy” Zbigniewa Rokity. Kwestię nazewnictwa na tzw. Ziemiach Odzyskanych porusza z kolei Paweł Swoboda w “Nazwach z odzysku”.
Kiedy znudziły nam się już nasze państwa, możemy też sobie jakieś wymyślić. O Nowej Americe można poczytać w “Na granicy jak na księżycu” Grzegorza Szymanowskiego.
Moją uwagę zwróciła króciutka, ale znamienna rozmowa z Andrzejem Pisowiczem “Ow e chosum hajeren?”, czyli “Kto mówi po ormiańsku”? No, kto?
A może ktoś z Was mówi po pansłowiańsku? Kwestie językowe porusza Ziemowit Szczerek w “Języku zjednoczonej Słowiańszczyzny” oraz Zbigniew Rokita w “Polskiej cyrylicy”.
Do szalonej podróży mercedesem po bezdrożach Albanii zaprasza Małgorzata Rejmer w arcyciekawym tekście “Mersi, mersi”. Komu bliższe tradycyjne środki transportu, ten z Markiem Matyjanką może się udać konno, szybko jak w “Kalejdoskopje”, do Macedonii.
Ogromnie rozbawiło mnie “Dziesięć cech Białorusina: delikatność, chciwość i reklamówka”, autorstwa Koli Sulimy (tłum. Barbara Puto), które polecam na deser.
Coś, co mnie trochę rozczarowało, to “Siedem listów z Polski” Łesia Beleja. Chyba w założeniu miało być słodko-gorzko, ale jednak zabawnie, zadziornie. W rezultacie wyszedł jakiś słaby, ukraiński sentymentalizm. Podobne wrażenia mam po lekturze “Nieznośnego ciężaru czechofilstwa” autorstwa Łukasza Grzesiszczaka. Ale może malkontencę.
ŻEGNAM, CAŁUJĘ RĄCZKI
Nagły przypływ malkontenctwa jest z reguły dobrym sygnałem do tego, aby zakończyć wykonywaną czynność. Zakańczam zatem, żegnając się czule, polecając do poczytania ostatnie wydanie magazynu „Ha!art”. Z tego, co udało mi się wywnioskować, chyba na pewno warto.
A ja ciągle z czytaniem od deski do deski walczę… I jak na razie jest to walka z wiatrakami ;) Okropna przypadłość… Tobie, której udało się pozbyć tego paskudnego nawyku, kłaniam się w pas, albo w kostki nawet :D
PolubieniePolubienie